Od dwunastu lat jestem mamą. Mam pięciu synów. Świeżo upieczona mama byłaby święcie przekonana, że doszłam w tym swoim macierzyństwie do perfekcji… ale już każda bardziej doświadczona przez kolejne dzieci mama będzie wiedziała, że ta droga nigdy się nie kończy, a pojęcie „perfekcyjna matka” jest tak samo absurdalne, jak sprzątanie przed 19. Dlatego dzisiaj mam dla Was prezent na Dzień Matki, który przyda Wam się bardziej niż najlepsze perfumy, piękna sukienka czy nowe buty na lato. Serio. Mądrości matki x5 dla wszystkich, które chcą się dowiedzieć, jak być szczęśliwą i spełnioną, mając jednocześnie kilkoro dzieci, dom i pracę na głowie!
Nigdy nie byłam święta. Niemniej, odkąd dowiedziałam się, że jestem w upragnionej ciąży z pierwszym dzieckiem wiedziałam, że muszę wziąć się w garść. Skupić na tym nowym, które nadchodzi i zmieni moje życie. Tylko ta wiedza guzik mi dała. Bo to życie się zmieniło – tak bardzo!.. W żadnej książce – a w ciąży przeczytałam ich milion – nie było to wyraźnie napisane. Ile wylałam łez nad swoim „starym” życiem, pełnym niekończących się zakupów i spotkań z przyjaciółmi, spania do 11, wolności, nieprzespanych nocy – przez imprezy, a nie kwilące zawiniątko… Jak bardzo to wszystko z dnia na dzień zastąpiły kolki, wielogodzinne spacery, bo Filip inaczej nie spał, karmienie piersią, trwające godzinami, a potem ulewanie! Filip był w nim mistrzem, dziennie naście tetrowych pieluch było doszczętnie mokrych – i tak do szóstego miesiąca, bo potem ulewanie zastąpiło wypluwanie zupek. I niekończące się pieluchy z dwójkową zawartością – już wtedy mówiłam, „jak to ja mam przesrane”… a zaraz potem nadszedł Maks, nie dając mi nawet miesiąca wytchnienia. Podczas gdy myślałam, że najgorsze za mną, że już wszystko umiem i zjadłam wszystkie rozumy – przy nim dopiero się zaczęło. Jedno dziecko, mające dopiero 1,5 roku, a tu już drugie maleństwo przywiezione ze szpitala… o rany, jaki miałam wtedy baby blues! Droga ze szpitala do domu prawie wyrwała mi serce – sama nie wiem, nad czym wyłam, ale wyłam..! Tak bardzo! Ale znowu zakasałam rękawy i jakoś podołaliśmy wyzwaniu. Bywało ciężko, ale zazwyczaj było niemożliwie pięknie. Najpiękniej, gdy szłam na rynek po zakupy z jednym dzieckiem na piechotę, drugim w wypasionej spacerówce, taka zadowolona, że zaradna, szczęśliwa i dumna, w wieku 26 lat z dwójką dzieci, szłam prosto. Ale wracałam już pod górę z dzieckiem pod pachą, drugim wyjącym w upaćkanej bułką spacerówce, siatą ziemniaków w jednej ręce, kobiałką truskawek na dachu wózka i jeszcze tryliardem siat ze zdrową żywnością. Gdy stanęłam u progu bloku, gdzie musiałam się wtargać z tym majdanem na drugie piętro… tak wyłam…! I takich chwil, gdy euforia mieszała się z beznadzieją, mogłabym Wam wyliczyć w nieskończoność. Książkę bym napisała. Ale to wszystko wy znacie, każdą jedną z tych chwil same niejeden raz przeżyłyście! Spójrzcie wstecz – te najpiękniejsze macierzyńskie momenty upstrzone są chwilami całkowitej bezsilności i – powiedzmy sobie wprost – prawdziwego wkurwu na los. Dla mnie ostatnie dwanaście lat było jak najpyszniejsza zupa truskawkowa z dzieciństwa, zaprawiona miłością mojej babci, w której jednak gdzieniegdzie pływał okropny, słony makaron. Można było go nie jeść, albo zamykać oczy i udawać, że nam smakuje. Czasem wybierałam jedną, a czasem drugą opcję wiedząc, że bez tej soli nic tak naprawdę nie smakuje. Nawet ta ulubiona zupa właśnie.
Fotka archiwalna – z mojego ślubu <3
Najważniejsze bowiem jest to, że poza tymi chwilami bezradności i żalu było w tym wszystkim tyle bezgranicznego wręcz szczęścia, takie poczucie pełni życia, spełnienia do granic… tyle miłości wreszcie, że mogliśmy jeść ją łyżkami, lepić z niej bałwana, taplać się w niej jak w basenie z kisielem. I nic, żadna kupa w środku nocy, żaden niespodziewany rzyg w planowanej od miesiąca wyprawie do ZOO, żadne noce w szpitalu nie były w stanie przyćmić tej latarni, którą była i jest moja rodzina. To najważniejsze, co mam, co mogłabym kiedykolwiek mieć i co będę miała już zawsze, cokolwiek by się nie zdarzyło. To, co przeżywam dziś, co jest MNĄ od dwunastu lat – zostanie we mnie, ze mną na zawsze. To skarb, którego nic mi nie zabierze i którego nie będę w stanie nigdy oddać, bo ukonstytuowało mnie, jest w każdej komórce mojego ciała, w każdym śnie, w każdym wspomnieniu. Zmieniło moje postrzeganie świata, moje chęci i marzenia, i nigdy nic już nie będzie takie jak przed dwunastoma laty. Już nigdy, po prostu, wiem to i nie ma nic, z czego cieszyłabym się bardziej!
Obiecałam Wam prezent na Dzień Matki i dam go Wam teraz. Otóż jedną rzecz tylko pojęłam przez ostatnie lata, czego nie wiedziałam na początku swojej drogi, a za którą to wiedzę myślę, że dałabym się pokroić te naście lat temu. Najważniejszy w macierzyństwie, tuż obok miłości, jest…
BRAK SPINY.
Taka spina, którą mamy wszystkie, która każe nam wstać w środku nocy i sprawdzać, czy oddycha, czy ma sucho, czy mokro. Przewidywać upadki przy pierwszych i każdych następnych krokach, widzieć na czarno termometr, który w momencie niepokojących objawów jest wyrocznią wyższą niż Bóg. Ta spina, która każe prać i sprzątać w sobotę, robić obiad na 16:30, spacerować z dziećmi minimum trzy razy w tygodniu, wstawać o 7, karmić o równych godzinach, usypiać na gwizdek, bo pora na spanie, bo prześpi drzemkę, bo wstanie w nocy, bo musi zjeść mięsko i owocek, i mleko o 12. Ten wewnętrzny zegar, który każe nam robić wszystko o ustalonych porach, decydować o wszystkim zawczasu, wyłączyć instynkt i spontan, którym kierowałyśmy się dotąd i żyłyśmy jakoś… BŁĄD! Ile bym dała, by cofnąć te wszystkie momenty spiny, która wyrosła we mnie na prawdziwego control freaka… To on zdecydowanie nie pozwalał mi cieszyć się tym wszystkim tak, jak powinnam. A powinnam była słuchać instynktu, myśleć tylko o tym, co za 5 minut, nie przewidywać na naście godzin naprzód, bo to tak samo niedorzeczne, jak niepotrzebne. Babcia mi mówiła – przyjdzie czas, przyjdzie rada, ale ja swoje, zawsze na wszystko byłam gotowa już godzinę przed. Godzinami pakowałam i, zasapana, targałam ze sobą toboły, gotowa na wszystko. I choć umiałam na czas zareagować, to tyle, ile kosztowało mnie to niepotrzebnego stresu, było niewarte tej jednej, krótkiej chwili tryumfu, gdy wyciągałam z przepastnej torby zapasowe spodenki czy drugą butelkę. Zawsze mogłabym sobie poradzić inaczej, a zaoszczędzony czas na przygotowania wykorzystać na coś milszego. Tymczasem wyhodowałam w sobie paskudne stworzenie, które odbierało mi energię, czas, wolność, której tak pragnęłam i prawdziwą beztroską radość przeżywania najpiękniejszych momentów.
Dopiero dzisiaj, już będąc mamą Pysiaków, zostałam autentycznie zmuszona do porzucenia tego wstrętnego balastu. Okazało się, przy tym czwartym i piątym dziecku, że nie jestem w stanie przewidzieć wszystkiego. Raz po raz mój control freak musiał wyhamowywać, albo przyznać, że znowu zawalił. I chyba po którejś porażce stwierdził, że ma dość, nigdy więcej. Żadnych sztywnych pór karmienia i spania. Żadnych drzemek o równej godzinie. Dziś żyję inaczej. Odpowiadam na potrzeby chwili, potrzeby dzieci i – TAK – na SWOJE potrzeby. A może ostatnio nawet przede wszystkim na swoje, bo organizm po wielu miesiącach pełnych stresu mocno się zbuntował. Dlatego odrzucam wszelkie MUSZĘ, a robię tylko to, co najpilniejsze i co da mi przyjemność i spokój przez najbliższy czas. Nie wybiegam w przód i nie tworzę milionów scenariuszy, z których spełnia się może 1%. I zamiast poczucia gotowości na wszystko, mam czas na leżenie w trawie, czytanie książek z okularami przeciwsłonecznymi na nosie, na wizyty w parku tuż po odebraniu dzieci ze żłobka (a nie po ich wcześniejszym nakarmieniu obiadem, przebraniem i spakowaniem siat z niepotrzebnymi akcesoriami, co powodowało wyjście do parku w granicach godziny 18-19 i stres, że już tak późno). Mam czas na święty spokój, którego mi potrzeba do normalnego funkcjonowania, bo mam dość bycia wiecznie wkurzoną, choć gotową na wszystko desperatką. I wiecie co? To działa! Wszystko normalnie działa! Świat bez tych sztywnych ram się nie zawalił, co więcej, wygląda lepiej! Co z tego, że dzieci zjedzą jednego dnia o 8, a drugiego o 10 swoje śniadanie? Zjedzą go więcej! Albo obiad o 16:30 czy 18 – czy to robi różnicę? W parku dostaną bułę i wodę i gwarantuję, że będą szczęśliwsze, a w domu zjedzą późniejszy obiad z większym smakiem i bez marudzenia. Pójdą spać nie o 20, a o 21:30, ale i wstaną o 8, albo później, a ja się wyśpię.
Nic mnie nie goni.
Nikt mnie nie zmusza.
Niczego nie muszę.
I nie muszę nikogo do niczego zmuszać.
To jest moja wolność, której tak pożądałam! Oczywiście spinka nie zniknęła z dnia na dzień. Złe nawyki weszły mi w krew, więc dążę do celu małymi kroczkami. I zupełnie nie w kierunku całkowitej beztroski – bo dom bez sporadycznej kontroli rozlazłby się w szwach, a starszaki nieprzypilnowane prawdopodobnie puściłyby go z dymem 😉 Mam na myśli tylko świadomość, że nie musimy się ze wszystkim tak spinać, wszystkiego robić natychmiast i najlepiej. Ale staram się minimalizować te momenty stresu i złości, gdy coś mi nie wychodzi, staram się głęboko oddychać i myśleć pozytywnie. Gdy ten stres mnie opanowuje, powtarzam sobie, że nie muszę się spieszyć. Że mam czas. I powoli odpuszczam. I przysięgam Wam – wszyscy jesteśmy szczęśliwsi. Cieszymy się kolejnymi dniami bez zmultiplikowanych w nieskończoność sztywnych ram i zasad, które bardziej nam ciążyły, niż pomagały. Odpuśćmy sobie! Wyluzujmy tę gumę w spodniach, rozpuśćmy włosy i ŻYJMY, słuchajmy wzajemnie swoich potrzeb, oddychajmy spokojniej, chodźmy wolniej, a nie wiecznie w pędzie i z wywieszonym jęzorem. LUZ, panie, luz! Dziecko, tak pierwsze, jak drugie, trzecie i kolejne to nie automaty do wychowywania z instrukcją. To mali ludzie, którego możemy zbudować od nowa, wpoić mu własny rytm, swoje zasady, takie, jakie odpowiadają nam. NAM, naszemu stadu, nie komuś obcemu, kto powiedział, że pięć równych posiłków i rutyna są najlepsze. Nie zawsze są. Słuchając siebie wzajemnie wypracujemy najlepszy plan dnia i najlepsze rozwiązania trudnych sytuacji. Bądźmy ufne i otwarte – nie wstawajmy z myślą, że dziś może nam spaść sufit na głowę. Bez sensu. Więcej płyńmy z prądem – może ten nasz wewnętrzny flow naprawdę wie, dokąd zmierza. Nie stawiajmy tam, bo może się okazać, że dopłyniemy donikąd!
Autentycznie bardzo chciałabym, żebyście wzięły ze mnie przykład. Gwarantuję, że ta moja nauczka zmieni Wasze życie na lepsze, wleje więcej wiary w siebie, otuchy, miłości między Wami i Waszymi partnerami, a najwięcej da Wam radości z przebywania ze swoimi dziećmi. Ja pojęłam to późno i nic już nie mogę zmienić. Pamiętam złość, gdy coś mi się nie udawało, dziecko nie współpracowało, mleko się wylało, albo coś innego poszło niezgodnie z moim planem. Tyle niepotrzebnego stresu! Mogłam go uniknąć, przynajmniej częściowo… a może dzięki mojemu doświadczeniu – to Wam się uda?
A może… może byłyście, jesteście mądrzejsze ode mnie? Dajcie znać, czy moja historia jest Wam bliska i… jak bardzo tak, albo jak bardzo nie..?
A myślałam że tylko ja tak mam ?niedługo dołączy do nas nasza trzecia kruszynka i mam nadzieje ze do początku uda sie wprowadzić więcej luzu;) i tak jak piszesz wnioski takie wyciągnęłam już dawno ale wprowadzić to w życie… To ciągle trwa.
Niemniej dziękuję za przypomnienie bo to bardzo cenna rada!
Zdecydowanie! Dziecko naprawdę ciężko zepsuć 😀 Nie musimy być zawsze na 100% idealne i mieć zrobione wszystko na czas. Świat się naprawdę nie zawali, jak nawet pieluchy nie zmienisz natychmiast. Luz. Luz!
Dziękuję za Twój brak spiny. Ja odkryłam to przy drugim dziecku tyle tylko natura dała i aż tyle. To cudowne jak życie staje się łatwiejsze gdy zamiast muszę jest mogę tego się trzymajmy :-))
Super, brawo, mega! Dokładnie to – nie MUSZĘ, tylko MOGĘ!
Buziaki!
Ach jakbym chciała dojść do takiego stanu luzu i bez spiny…. W listopadzie rodzę trzeciego syna, już teraz ciągle sprzątam bo jakoś moich panów nie mogę nauczyć poczucia czystości, które u mnie jest na bardzo wysokim poziomie i nie umiem tego odpuścić 🙁 już widzę oczami wyobraźni jak chodzę jeszcze bardziej sfrustrowana i już żyję w stresie coraz większym . Masakr jakaś 🙁 co do karmienia, spania, sportu który uwielbiam obiecałam sobie ,że nie będzie mnie dziecko ograniczać ,żadnych sztywnych zasad, będziemy je wszędzie zabierać ,na wakacje w tropikach i na rolki i na bieganie (w sportowym wózku) 🙂 ale jednak z tyłu głowy stresik jest czy to takie proste będzie czy dziecko nam na to pozwoli 🙂
Kochana, uwierz, znam i to… porządek muszę mieć, bo inaczej nie odpoczywam. I nie mogę pojąć, jak mogą chłopcy zostawić brudny zlew albo nie schować brudnych gaci i skarpet do kosza – czemu!? Ale z drugiej strony to mnie najbardziej męczy ta frustracja i stres z tym związany, to moje darcie ryja odwieczne.. i tylko ja na tym tracę.. nie mówię, by im odpuścić, ale może po prostu sobie. I szczerze Ci powiem, że wiem na sto procent, że moje dzieci nigdy nie wspomną o mnie „moja mama miała superczysto w domu”, tylko raczej „nie będę tak tyrał w domu jak moja mama, bo to bez sensu”. Wolą mnie widzieć szczęśliwą i roześmianą, niż wściekłą na kolanach.. A w sumie ja też nie lubię tego robić 😉 Weź odpuść, trochę syfu w domu nikomu nie zaszkodzi, serio.
To nie macierzyństwo marzeń, tanie podejście. I ja czuje ze bym tak nawet mogła, naturalnie. Gorzej ze mój mąż jest generator niesamowitej spiny 🙁 niesamowicie nakręca. Jak ja zaczynam żyć bez spiny to on jeszcze mocniej dokreca śrubę. Jak ja trzymam terror to on luzie bo wtedy się relaksuje że to on nie musi pilnować zasad. I tak w kółko…
Błąd w komentarzu w pierwszym zdaniu. Powinno być :: to moje macierzyństwo marzeń, takie podejście.
Musisz z nim pogadać, daj mu ten wpis do poczytania, obejrzyjcie razem mega serial na Netflix – The Let Down, oraz Tully. Kurde, znam to z naszego domu, albo ja się drę, albo D, a jak ja się drę, bo bajzel, syf, nieogar, to najchętniej on by się darł na mnie, żebym przestała, i odwrotnie to samo. Jeszcze nie przekroczyliśmy granicy i nie krzyczymy na siebie nawzajem, ale myślę, że jeszcze trochę i byłoby blisko. To nakręcająca się spirala stresu i wzajemnych pretensji, KOMPLETNIE BEZ SENSU! Musicie wypracować jedno – nic, co was tak spina, nie jest warte tego stresu. NIC! Trzymam za Was kciuki!!!
ojjjj aż mi łzy wycisnęłaś, u mnie wczoraj kolejny straszny dzien, pełen stresu, nerwów i płaczu…..a najlepsze jest to , ze w teori znam to o czym piszesz…w teori wiem, że lepiej…że po co..że bez sensu….ale najczesciej kolejny dzien przynosi swoje i wszelkie ze dzis bedzie inaczej rozpada sie jak bańka mydlana.a łeb pęka…i brakuje okropnie chwil zachwytu radosci i szaleństwa.a tak nie możę być :/ nie chce by tak było…..cholernie to wszystko trudne…
Cholernie, wiem to… ja też mam takie dni, nieraz wstanę i już wszystko jest na nie, wisi na ostrzu noża i tylko czekać, aż nastąpi wybuch. A potem jest lawina, jedna nerwowa sytuacja za drugą, wszystko się wali. Ciężko wyhamować.. ale staram się powiedzieć sobie stop i wyhamować, zanim nastąpi ta erupcja, bo potem sama siebie nie znoszę 🙁
Cudownie to czytac, podziwiam Ciebie, Twojego męża i maluchy, choć część z nich to już starszaki. Super, że w waszym życiu zagościł spokój i brak spiny, ja mam tylko i aż jedno dziecko, też ciągle uczę się wyluzować bo to prawda, że Świat staje się wtedy lepszy, przyjemniejszy, mój mąż ma zbawienny wpływ na mój durny perfekcjonizm – mówi tylko w krytycznych sytuacjach ZEN i robi taką minę, że odpuszczam. Później przegadujemy to i jest ok. Moje dziecko pewnie jak każde swoim zachowaniem odzwierciedla nastroje rodziców i u nas już bardzo rzadko pojawia się złość czy nerwy, a nie ma nic piękniejszego niż uśmiech i ocean miłości. Życzę Wam i nam takiego pięknego życia.
U nas bywa bardzo nerwowo, ale staram się to zminimalizować 🙂
Dziękuję i Tobie również życzę wszystkiego dobrego!
U nas dużo dobrego dała zamiana MUSZĘ na CHCĘ. Nie muszę iść z dziećmi na spacer, ale chcę, bo one to lubią. I ja też. Nie muszę pozmywać naczyń i umyć podłóg, ale chcę, bo widok czystego domu niesamowicie mnie relaksuje. A kiedy nie mam już na to siły, proszę męża: żeby zabrał starszego na rower, powiesił pranie. W wyluzowaniu jednak widzę inny problem: problem jaki mają z tym inni ludzie. Żyję w środowisku młodych mam, które same nakręcają się na perfekcyjność. Oczywiście można się od tego odciąć, nawet trzeba, ale samo przyglądanie się tej szopce pt. idealna matka, żona, gospodyni jest frustrujące. Zwłaszcza gdy mama postanawia przejść na mleko modyfikowane, bo dzięki temu może do późnej nocy sprzątać dom bez przerwy na karmienie (w tym czasie dzieckiem niespełna 2-miesięcznym zajmuje się tata). I z jednej strony absurd tej sytuacji (a nadmienię, że to pierwsze dziecko, które nie jest specjalnie wymagające, je co 2-3 godziny), a z drugiej strony Twój dom, któremu też przydałaby się taka sesja sprzątania, ale zamiast tego budujesz babki z piasku. Myślę, że to jest to o czym piszesz, że dzieci chcą uśmiechniętej mamy, że jeśli nie odpuścimy, to kiedyś one będą wspominać nas na wiecznym wkur*ie o drobiazgi.
Masz rację 🙂 CHCĘ, a nie MUSZĘ. Przykład mamy absurdalny, a z drugiej strony staram się nie oceniać… uważam, że to dziwne i wręcz chore, ale niech każdy żyje jak chce…
Dzięki za Pati! Naprawdę to najlepszy prezent na Dzień Mamy – nie licząc laurek i buziaków oczywiście. 😉
W 100% się zgadzam! 🙂
Bycie mamą to spore wyzwanie ale czego tak na prawdę nie zrobi się dla swoich pociech? Mam 2 rozrabiakow 5 i 2 latka a 3 synus w drodze za 2 miesiące już będzie z nami. Dzieci to najwspanialszy Dar od losu na świecie a nigdy ich za wiele. Ja mam przy moich pociechach sporo pracy a co dopiero przy 5ctce szok i podziwiać 🙂
Ja mam zaledwie trójkę dzieci i niestety przyznam, że mój etap „spiny” osiąga swoje apogeum. Czasem sama na siebie potrafię „warczeć”, że z czymś nie zdążę, czy nie daję rady.
Podziwiam umiejętność ogarnięcia całej piątki i jeszcze tak racjonalnego podejścia do życia 🙂
Podziwiam bardzo ze kochana dajesz rade z piątka. Ja mam jednego synka i niestety duzy problem z jedna kwestia ale nie chce o tym pisac. Oj chcialabym miec takie spiny, problemy jak Ty. Pozdrawiam