Od dwunastu lat jestem mamą. Mam pięciu synów. Świeżo upieczona mama byłaby święcie przekonana, że doszłam w tym swoim macierzyństwie do perfekcji… ale już każda bardziej doświadczona przez kolejne dzieci mama będzie wiedziała, że ta droga nigdy się nie kończy, a pojęcie „perfekcyjna matka” jest tak samo absurdalne, jak sprzątanie przed 19. Dlatego dzisiaj mam dla Was prezent na Dzień Matki, który przyda Wam się bardziej niż najlepsze perfumy, piękna sukienka czy nowe buty na lato. Serio. Mądrości matki x5 dla wszystkich, które chcą się dowiedzieć, jak być szczęśliwą i spełnioną, mając jednocześnie kilkoro dzieci, dom i pracę na głowie!

Dzień Matki

fot. Rafał Mroziński 

     Nigdy nie byłam święta. Niemniej, odkąd dowiedziałam się, że jestem w upragnionej ciąży z pierwszym dzieckiem wiedziałam, że muszę wziąć się w garść. Skupić na tym nowym, które nadchodzi i zmieni moje życie. Tylko ta wiedza guzik mi dała. Bo to życie się zmieniło – tak bardzo!.. W żadnej książce – a w ciąży przeczytałam ich milion – nie było to wyraźnie napisane. Ile wylałam łez nad swoim „starym” życiem, pełnym niekończących się zakupów i spotkań z przyjaciółmi, spania do 11, wolności, nieprzespanych nocy – przez imprezy, a nie kwilące zawiniątko… Jak bardzo to wszystko z dnia na dzień zastąpiły kolki, wielogodzinne spacery, bo Filip inaczej nie spał, karmienie piersią, trwające godzinami, a potem ulewanie! Filip był w nim mistrzem, dziennie naście tetrowych pieluch było doszczętnie mokrych – i tak do szóstego miesiąca, bo potem ulewanie zastąpiło wypluwanie zupek. I niekończące się pieluchy z dwójkową zawartością – już wtedy mówiłam, „jak to ja mam przesrane”… a zaraz potem nadszedł Maks, nie dając mi nawet miesiąca wytchnienia. Podczas gdy myślałam, że najgorsze za mną, że już wszystko umiem i zjadłam wszystkie rozumy – przy nim dopiero się zaczęło. Jedno dziecko, mające dopiero 1,5 roku, a tu już drugie maleństwo przywiezione ze szpitala… o rany, jaki miałam wtedy baby blues! Droga ze szpitala do domu prawie wyrwała mi serce – sama nie wiem, nad czym wyłam, ale wyłam..! Tak bardzo! Ale znowu zakasałam rękawy i jakoś podołaliśmy wyzwaniu. Bywało ciężko, ale zazwyczaj było niemożliwie pięknie. Najpiękniej, gdy szłam na rynek po zakupy z jednym dzieckiem na piechotę, drugim w wypasionej spacerówce, taka zadowolona, że zaradna, szczęśliwa i dumna, w wieku 26 lat z dwójką dzieci, szłam prosto. Ale wracałam już pod górę z dzieckiem pod pachą, drugim wyjącym w upaćkanej bułką spacerówce, siatą ziemniaków w jednej ręce, kobiałką truskawek na dachu wózka i jeszcze tryliardem siat ze zdrową żywnością. Gdy stanęłam u progu bloku, gdzie musiałam się wtargać z tym majdanem na drugie piętro… tak wyłam…! I takich chwil, gdy euforia mieszała się z beznadzieją, mogłabym Wam wyliczyć w nieskończoność. Książkę bym napisała. Ale to wszystko wy znacie, każdą jedną z tych chwil same niejeden raz przeżyłyście! Spójrzcie wstecz – te najpiękniejsze macierzyńskie momenty upstrzone są chwilami całkowitej bezsilności i – powiedzmy sobie wprost – prawdziwego wkurwu na los. Dla mnie ostatnie dwanaście lat było jak najpyszniejsza zupa truskawkowa z dzieciństwa, zaprawiona miłością mojej babci, w której jednak gdzieniegdzie pływał okropny, słony makaron. Można było go nie jeść, albo zamykać oczy i udawać, że nam smakuje. Czasem wybierałam jedną, a czasem drugą opcję wiedząc, że bez tej soli nic tak naprawdę nie smakuje. Nawet ta ulubiona zupa właśnie.

Fotka archiwalna – z mojego ślubu <3

     Najważniejsze bowiem jest to, że poza tymi chwilami bezradności i żalu było w tym wszystkim tyle bezgranicznego wręcz szczęścia, takie poczucie pełni życia, spełnienia do granic… tyle miłości wreszcie, że mogliśmy jeść ją łyżkami, lepić z niej bałwana, taplać się w niej jak w basenie z kisielem. I nic, żadna kupa w środku nocy, żaden niespodziewany rzyg w planowanej od miesiąca wyprawie do ZOO, żadne noce w szpitalu nie były w stanie przyćmić tej latarni, którą była i jest moja rodzina. To najważniejsze, co mam, co mogłabym kiedykolwiek mieć i co będę miała już zawsze, cokolwiek by się nie zdarzyło. To, co przeżywam dziś, co jest MNĄ od dwunastu lat – zostanie we mnie, ze mną na zawsze. To skarb, którego nic mi nie zabierze i którego nie będę w stanie nigdy oddać, bo ukonstytuowało mnie, jest w każdej komórce mojego ciała, w każdym śnie, w każdym wspomnieniu. Zmieniło moje postrzeganie świata, moje chęci i marzenia, i nigdy nic już nie będzie takie jak przed dwunastoma laty. Już nigdy, po prostu, wiem to i nie ma nic, z czego cieszyłabym się bardziej!

Obiecałam Wam prezent na Dzień Matki i dam go Wam teraz. Otóż jedną rzecz tylko pojęłam przez ostatnie lata, czego nie wiedziałam na początku swojej drogi, a za którą to wiedzę myślę, że dałabym się pokroić te naście lat temu. Najważniejszy w macierzyństwie, tuż obok miłości, jest…

BRAK SPINY.

    Taka spina, którą mamy wszystkie, która każe nam wstać w środku nocy i sprawdzać, czy oddycha, czy ma sucho, czy mokro. Przewidywać upadki przy pierwszych i każdych następnych krokach, widzieć na czarno termometr, który w momencie niepokojących objawów jest wyrocznią wyższą niż Bóg. Ta spina, która każe prać i sprzątać w sobotę, robić obiad na 16:30, spacerować z dziećmi minimum trzy razy w tygodniu, wstawać o 7, karmić o równych godzinach, usypiać na gwizdek, bo pora na spanie, bo prześpi drzemkę, bo wstanie w nocy, bo musi zjeść mięsko i owocek, i mleko o 12. Ten wewnętrzny zegar, który każe nam robić wszystko o ustalonych porach, decydować o wszystkim zawczasu, wyłączyć instynkt i spontan, którym kierowałyśmy się dotąd i żyłyśmy jakoś… BŁĄD! Ile bym dała, by cofnąć te wszystkie momenty spiny, która wyrosła we mnie na prawdziwego control freaka… To on zdecydowanie nie pozwalał mi cieszyć się tym wszystkim tak, jak powinnam. A powinnam była słuchać instynktu, myśleć tylko o tym, co za 5 minut, nie przewidywać na naście godzin naprzód, bo to tak samo niedorzeczne, jak niepotrzebne. Babcia mi mówiła – przyjdzie czas, przyjdzie rada, ale ja swoje, zawsze na wszystko byłam gotowa już godzinę przed. Godzinami pakowałam i, zasapana, targałam ze sobą toboły, gotowa na wszystko. I choć umiałam na czas zareagować, to tyle, ile kosztowało mnie to niepotrzebnego stresu, było niewarte tej jednej, krótkiej chwili tryumfu, gdy wyciągałam z przepastnej torby zapasowe spodenki czy drugą butelkę. Zawsze mogłabym sobie poradzić inaczej, a zaoszczędzony czas na przygotowania wykorzystać na coś milszego. Tymczasem wyhodowałam w sobie paskudne stworzenie, które odbierało mi energię, czas, wolność, której tak pragnęłam i prawdziwą beztroską radość przeżywania najpiękniejszych momentów.

Dzień Matki

Dzień Matki

fot. Marta Obiegła 

Dzień Matki

fot. Rafał Mroziński

     Dopiero dzisiaj, już będąc mamą Pysiaków, zostałam autentycznie zmuszona do porzucenia tego wstrętnego balastu. Okazało się, przy tym czwartym i piątym dziecku, że nie jestem w stanie przewidzieć wszystkiego. Raz po raz mój control freak musiał wyhamowywać, albo przyznać, że znowu zawalił. I chyba po którejś porażce stwierdził, że ma dość, nigdy więcej. Żadnych sztywnych pór karmienia i spania. Żadnych drzemek o równej godzinie. Dziś żyję inaczej. Odpowiadam na potrzeby chwili, potrzeby dzieci i – TAK – na SWOJE potrzeby. A może ostatnio nawet przede wszystkim na swoje, bo organizm po wielu miesiącach pełnych stresu mocno się zbuntował. Dlatego odrzucam wszelkie MUSZĘ, a robię tylko to, co najpilniejsze i co da mi przyjemność i spokój przez najbliższy czas. Nie wybiegam w przód i nie tworzę milionów scenariuszy, z których spełnia się może 1%. I zamiast poczucia gotowości na wszystko, mam czas na leżenie w trawie, czytanie książek z okularami przeciwsłonecznymi na nosie, na wizyty w parku tuż po odebraniu dzieci ze żłobka (a nie po ich wcześniejszym nakarmieniu obiadem, przebraniem i spakowaniem siat z niepotrzebnymi akcesoriami, co powodowało wyjście do parku w granicach godziny 18-19 i stres, że już tak późno). Mam czas na święty spokój, którego mi potrzeba do normalnego funkcjonowania, bo mam dość bycia wiecznie wkurzoną, choć gotową na wszystko desperatką. I wiecie co? To działa! Wszystko normalnie działa! Świat bez tych sztywnych ram się nie zawalił, co więcej, wygląda lepiej! Co z tego, że dzieci zjedzą jednego dnia o 8, a drugiego o 10 swoje śniadanie? Zjedzą go więcej! Albo obiad o 16:30 czy 18 – czy to robi różnicę? W parku dostaną bułę i wodę i gwarantuję, że będą szczęśliwsze, a w domu zjedzą późniejszy obiad z większym smakiem i bez marudzenia. Pójdą spać nie o 20, a o 21:30, ale i wstaną o 8, albo później, a ja się wyśpię.

Nic mnie nie goni.

Nikt mnie nie zmusza.

Niczego nie muszę. 

I nie muszę nikogo do niczego zmuszać.

     To jest moja wolność, której tak pożądałam! Oczywiście spinka nie zniknęła z dnia na dzień. Złe nawyki weszły mi w krew, więc dążę do celu małymi kroczkami. I zupełnie nie w kierunku całkowitej beztroski – bo dom bez sporadycznej kontroli rozlazłby się w szwach, a starszaki nieprzypilnowane prawdopodobnie puściłyby go z dymem 😉 Mam na myśli tylko świadomość, że nie musimy się ze wszystkim tak spinać, wszystkiego robić natychmiast i najlepiej. Ale staram się minimalizować te momenty stresu i złości, gdy coś mi nie wychodzi, staram się głęboko oddychać i myśleć pozytywnie. Gdy ten stres mnie opanowuje, powtarzam sobie, że nie muszę się spieszyć. Że mam czas. I powoli odpuszczam. I przysięgam Wam – wszyscy jesteśmy szczęśliwsi. Cieszymy się kolejnymi dniami bez zmultiplikowanych w nieskończoność sztywnych ram i zasad, które bardziej nam ciążyły, niż pomagały.  Odpuśćmy sobie! Wyluzujmy tę gumę w spodniach, rozpuśćmy włosy i ŻYJMY, słuchajmy wzajemnie swoich potrzeb, oddychajmy spokojniej, chodźmy wolniej, a nie wiecznie w pędzie i z wywieszonym jęzorem. LUZ, panie, luz! Dziecko, tak pierwsze, jak drugie, trzecie i kolejne to nie automaty do wychowywania z instrukcją. To mali ludzie, którego możemy zbudować od nowa, wpoić mu własny rytm, swoje zasady, takie, jakie odpowiadają nam. NAM, naszemu stadu, nie komuś obcemu, kto powiedział, że pięć równych posiłków i rutyna są najlepsze. Nie zawsze są. Słuchając siebie wzajemnie wypracujemy najlepszy plan dnia i najlepsze rozwiązania trudnych sytuacji. Bądźmy ufne i otwarte – nie wstawajmy z myślą, że dziś może nam spaść sufit na głowę. Bez sensu. Więcej płyńmy z prądem – może ten nasz wewnętrzny flow naprawdę wie, dokąd zmierza. Nie stawiajmy tam, bo może się okazać, że dopłyniemy donikąd!

Dzień Matki

fot. Indygo Tree

     Autentycznie bardzo chciałabym, żebyście wzięły ze mnie przykład. Gwarantuję, że ta moja nauczka zmieni Wasze życie na lepsze, wleje więcej wiary w siebie, otuchy, miłości między Wami i Waszymi partnerami, a najwięcej da Wam radości z przebywania ze swoimi dziećmi. Ja pojęłam to późno i nic już nie mogę zmienić. Pamiętam złość, gdy coś mi się nie udawało, dziecko nie współpracowało, mleko się wylało, albo coś innego poszło niezgodnie z moim planem. Tyle niepotrzebnego stresu! Mogłam go uniknąć, przynajmniej częściowo… a może dzięki mojemu doświadczeniu – to Wam się uda?

     A może… może byłyście, jesteście mądrzejsze ode mnie? Dajcie znać, czy moja historia jest Wam bliska i… jak bardzo tak, albo jak bardzo nie..?