Dzisiaj post, który będzie niejako manifestem całego nowego bloga. Wielodzietna rodzina: życiowy dramat czy ogromne szczęście? Pięcioro dzieci zdecydowanie wykracza poza przyjęte normy. Ryzykanci to ci, którzy mają trójkę, a szaleńcami nazywa się tych, co to mają czworo. Natomiast wielodzietna rodzina z piątką dzieci to już istna… patologia, przynajmniej w obiegowej opinii. A prawda? Ta, oczywiście, jest zupełnie inna!

I nie, nie przesadzam, raczej nawet owijam w bawełnę. Wywołujemy sensację. Wszędzie, gdzie jesteśmy całą ekipą – a nawet wystarczy, jak jestem gdzieś tylko z trójką – czuję na sobie spojrzenia, słyszę komentarze, zaczepki, zapytania. Od pań przy kasie do postronnych widzów – nikt nie pozostaje obojętny. I chociaż, jak dotąd, z reguły reakcje te są pozytywne i nie spotkałam się z jawnie negatywną reakcją, to sam szok, niedowierzanie, nieraz pełne litości spojrzenia wystarczą, bym miała ochotę wrzeszczeć na cały głos. „Nie jesteśmy kosmitami!”. Mamy pięcioro dzieci – no i co?

Z drugiej strony nie jestem zdziwiona. Jeszcze parę lat temu ja sama na hasło „pięcioro dzieci” miałam w głowie obraz rodziny, w której jest za mało czasu, za mało jedzenia, za mało wakacji, za mało wszystkiego. Oczyma wyobraźni widziałam zasiłki, MOPSy, donaszanie zniszczonych ubrań, dziurawe buty, i ten alkohol, lejący się strumieniami… Tak było, przyznaję się, nie wyobrażałam sobie, że można inaczej. Szczerze, to raczej totalnie o tym nie myślałam. Kanon 2+3 był mi na rękę, do pewnego momentu – gdy zaczęliśmy marzyć o kolejnym maluszku w naszym domu… wtedy rzecz jasna, wiedziałam, że u nas będzie przecież zupełnie inaczej!

rodzice, wielodzietna rodzina, wielodzietni

O właśnie. Dochodzimy do sedna sprawy.

WIELODZIETNA RODZINA: Czy to się planuje, czy to zawsze wpadka (za wpadką)…?

Myślicie, że to pytanie to ściema? Że nie można się nad tym zastanawiać, zaglądać komuś do łóżka? A można. Niedawno rozmawiałam z wielodzietną koleżanką, która jednocześnie wkurzona i zażenowana pytała mnie, czy i mnie spotykają takie komentarze: „Czy wy w ogóle wiecie, co to jest antykoncepcja?”, „Dlaczego się nie zabezpieczacie?”, i całkiem serio, hardcorowe „Czemu nie zażyłaś tabletki dzień po?”, „Czemu nie usunęłaś?”. Co gorsza, tym ludziom nie mieści się w głowie odpowiedź, że oto chcieliśmy, pragnęliśmy, marzyliśmy o dużej rodzinie. Że umiemy liczyć i skoro jesteśmy szczęśliwi razem już naście lat, a dzieci jak dotąd trójka (czwórka, piątka..) to i tak wychodzi, że jednak coś o tej antykoncepcji wiemy. I nie mieści im się w głowach również, że mają sami ograniczone umysły i są zwyczajnie beznadziejnie, bezgranicznie niekulturalni. Niegrzeczni. I słoma im z butów wystaje, a co gorsza, są okrutni, bo ranią nas takimi słowami. Bliskość więzów nie ma tu nic do rzeczy, a może nawet ma, bo pytanie zadane przez choćby mamę czy teściową dotyka nawet bardziej. [Przysięgam, furia mnie zalała na samą myśl o tym, że ktoś ośmieliłby się zadać takie pytanie. Prawdopodobnie skończyłoby się to totalnym zerwaniem jakichkolwiek relacji, trudno.]

Wystarczy sobie uświadomić, że jeszcze nasze babcie, w dużej większości, miały kilkoro rodzeństwa. Moja babcia Jasia miała sześcioro, a druga – siedmioro braci i sióstr. Pradziadek mojego męża miał aż SZESNAŚCIORO dzieci! Dopiero rewolucja seksualna, przeniesienie życia ze wsi do miast i wynalazek antykoncepcji hormonalnej tak mocno zmieniły, i to na przestrzeni wielu lat, wizerunek współczesnej rodziny. Dzisiaj w większości rozwiniętych państw na świecie standardem jest rodzina 2+2 i jakiekolwiek odstępstwo już wzbudza powszechną ciekawość. O ile tylko ciekawość to jeszcze OK, gorzej, gdy komuś zdarza się po prostu krytykować sposób na życie odmienny, niż jego własny . A dlaczego? Czy wszyscy musimy być tacy sami, mieć takie same możliwości, sytuację, warunki i upodobania? Może mamy potrzebę ogromnej miłości wokół siebie i lubimy ten zamęt, zawirowania, rodzinne szaleństwo? Może dla nas nie ma nic lepszego ponad te tony prania i ustawiczny hałas? Może chcemy się tym, co mamy, dzielić z naszymi dziećmi, ile by ich nie było?

wielodzietna rodzina

A poważnie, to czwarte i kolejne dziecko zaplanować można. Oczywiście jest łatwiej, gdy ma się możliwości, zaplecze finansowe, pomoc w rodzinie, perspektywy na zmianę mieszkania na dom, i tak dalej. Niemniej nawet nie mając tego wszystkiego można zwyczajnie wierzyć, że miłość otworzy wiele nowych drzwi, że jakoś damy radę, pomieścimy się w tym małym mieszkaniu, albo sprzedamy je i wyprowadzimy się daleko za miasto, gdzie życie jest tańsze. I że wszyscy znajdziemy dla siebie miejsca w sercu i w tym niedoczasie. Jeśli ktoś mocno w to wierzy i działa, to dlaczego nie, dlaczego zmuszać go do życia według czyjegoś, utartego schematu? Może lepiej zadać sobie pytanie, czy Ciebie nie wkurzałoby, gdyby ktoś pytał Cię „A czemu masz tylko dwoje dzieci? No dawaj, więcej!”? Jeśli nie masz ochoty dzielić się wszystkim, co masz z licznymi małymi cząstkami ciebie, to przecież nikt cię palcami nie wytknie. Żyj po swojemu i daj żyć innym – po ichniemu, nie zaglądaj w portfel i do łóżka, to proste zasady, a wszystkim będzie się żyło przyjemniej.

wielodzietna rodzina, bliźniaki, twins

(fot. Marta Obiegla)

WIELODZIETNA RODZINA: CODZIENNOŚĆ x7

Owszem, nie zawsze jest łatwo. Często, po prostu, jest ciężko. Każde dziecko, bez względu na wiek, wymaga indywidualnego podejścia, zainteresowania, poświęconego czasu i uwagi. Zwykłego przytulania, buziaka na dzień dobry, przed szkołą, po szkole, na „aua” i na foszki, i na dobranoc. Każda czynność higieniczna – kąpiel, przypilnowanie zmiany bielizny, pościeli, porządku w pokoju, obcinanie paznokci x 5 – owszem, bywa męczące. Do dziś nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, czy lepiej jest robić to na raty (raz dziennie coś), czy hurtem, wszystkich naraz (można paść :D)

wielodzietna rodzina, dzieci

A my, rodzice, w tym wszystkim też jesteśmy tylko ludźmi. Czasem dostaję takiej furii, że marzę o założeniu na siebie koszulki „NIE MÓW DO MNIE TERAZ!”. I krzyczę, mówię, błagam,  by mi dali święty spokój, by nie chcieli nic ode mnie i byli przez chwilę cicho. Czasem zachowuję się tak okropnie, że mi trochę wstyd. Ale nie mam wyrzutów sumienia, bo nie jestem cyborgiem ani kosmitą i też, tak jak oni, mam swoje zasoby cierpliwości, potrzeby i możliwości. Nie zawsze mam cierpliwość wysłuchiwania wzajemnych żali, oskarżeń, opowieści dziwnej treści, szczególnie, gdy każdy mówi naraz. Tak samo ma mój mąż, czasem pęka. I mimo oczywistych wyrzutów sumienia, uważam nawet, że dobrze, że moi synowie widzą nas takich – niedoskonałych, nieperfekcyjnych, nie zawsze miłych i cierpliwych, nie zawsze idealnych, potwornych robotów. Grunt, że potem przepraszamy i przez większość czasu jesteśmy dla nich najlepsi na świecie, kochamy zawsze, całujemy, rozmawiamy, przytulamy, bawimy się, karmimy, dbamy, gotujemy, sprzątamy, itd. Nie będą mieć, mam nadzieję, utopijnej wizji arcymatki i arcyojca, arcyżony i arcymęża, którą wykreowano w dzisiejszych czasach. Zawsze uśmiechniętych i zawsze doskonałych. Straszny jest ten stereotyp, bo nie można go osiągnąć, a dążenie doń sprawia, że wpadamy  w depresję (i alko – i winoholizm :D). Nie damy rady być na 100% idealni i mam nadzieję, że tego też nauczę moje dzieci – żeby nie wymagały od siebie rzeczy niemożliwych i kochali i akceptowali siebie – także wzajemnie – z tymi pęknięciami na idealnym obrazku.

Życie codzienne u nas to życie pozbawione rutyny. Nie ma dwóch takich samych dni. Podobne, owszem, ale codziennie coś się dzieje. Ten jedzie na wycieczkę, ten zdarł nowe spodnie, ten wyrósł z butów, tego boli ząb albo z tym trzeba się umówić do fryzjera. Mam wrażenie, że jestem na etacie – oprócz klasycznych etatów sprzątaczki, kucharki, opiekunki, itp – również stylistką i party plannerką, urodziny obchodzimy niemal okrągły rok 😉 Plus komunie, chrzciny, spotkania z kolegami, wyjścia z innymi dziećmi, wyjazdy z przyjaciółmi. Tysiące telefonów, kilometry paragonów, sterty rachunków i karteczek z zapiskami, co, kiedy, gdzie. I wszystko – plus zwyczajne sprawy – musi zmieścić się w jednej głowie – mojej, czasem męża, ale zwykle ja o wszystkim muszę mu zawczasu przypomnieć 😉

wielodzietna rodzina, dzieci, kids

A jednak z wieloma rzeczami jest mi łatwiej. Nie bawię się z dziećmi prawie wcale – tzn nie ciągną mnie do zabawy. Mają siebie wzajemnie. To samo z bliźniakami – w ciągu dnia zajmują się sobą nawzajem, oczywiście, oprócz momentów konfliktowych, gdy to ja muszę rozstrzygnąć spory 😀 Poza tym dzieci BARDZO dużo mi pomagają. Jest dużo prawdy w tym, e w dużych rodzinach starsze dzieci chowają młodsze. Może nie muszą fizycznie się nimi opiekować, przewijać, karmić, ale chętnie garną się do pomocy, popilnowania, gdy muszę wyjść do ogrodu itp. Nigdy nie wynoszę śmieci, nie chodzę z praniem do pralni itd. Prawie nigdy nie rozpakowuję zmywarki i nie sprzątam maluszkowych zabawek. Co więcej, przyznaję się bez bicia, że czasem proszę, by starsi zajęli się maluchami po południu – pobawili się z nimi w ogródku lub w swoim pokoju. W naszym domu dzieciaki od małego mają swoje obowiązki, na miarę ich możliwości i wiem, że dobrze robimy. Dzięki temu nigdy nie muszę się o nic prosić, nie słyszę „nie”, „a co za to dostanę”, albo „dlaczego miałabym to zrobić, to nie mój obowiązek”. A takie teksty słyszałam już u dzieci znajomych (na szczęście nie utrzymujemy bliższych kontaktów, bo bym nie wytrzymała 😉 ). Wiem, że w ten sposób przygotowujemy dzieci do dorosłości, bo kiedyś nie dostaną wszystkiego od tak, na tacy…

WIELODZIETNA RODZINA: PROBLEMY

Oczywiście, że mamy problemy, kto nie ma? Jestem pewna, że rozmaite problemy pojawiają się na różnych etapach życia we wszystkich rodzinach, tylko może po prostu bywają inne, z natury rzeczy. U nas jest ogromny problem z cierpliwością właśnie i z tym wiecznie za krótkim czasem. Ze zbyt wielką rotacją dat, imprez, wyjść, albo zwykłych obowiązków i czasem o czymś zapomnimy, gubimy, czasem musimy ogarniać coś na totalnym spontanie. Taka nasza rzeczywistość, nieidealna organizacja jest tutaj po prostu wypadkową zbyt wielu zdarzeń i zwrotu wypadków.

wielodzietna rodzina, tata, daddy, tatuś

Ale zdecydowanie, moim największym problemem są nerwy. Straszny ze mnie choleryk, zresztą z mojego męża też. Niestety często krzyczę i nawet rzucam mięsem, nawet przy dzieciach (czego bardzo żałuję i nad czym pracuję, ale niekiedy po prostu nie daję rady się powstrzymać – i tama puszcza). Z równowagi wyprowadzają mnie za to tylko pierdoły – rozsypany cukier, bałagan, brudne skarpetki w kanapie, bajzel w szafie, brak czasu na zrobienie całej listy zadań, którą zaplanowałam na dany dzień itp. Ale nigdy nie denerwuję się o wielkie rzeczy – gdy zwietrzę problem, zawsze czujnie stawiam uszy i najpierw słucham. Dlatego, myślę, wychodzimy z tego obronną ręką. Włoska rodzina, afera na ostrzu noża, spinki o nic nie warte kłaki, ale gdy zaczynają się prawdziwe kłopoty, ktoś naprawdę nabroił, albo coś się święci – najpierw nabieramy oddechu, myślimy, rozmawiamy między sobą i potem dopiero mówimy i działamy. I serca zawsze mamy otwarte, i ręce. Nie obrażamy się, nie odpychamy, tylko najpierw okazujemy miłość, a potem tłumaczymy.

Pewnie dzięki temu nie mamy problemów z najważniejszym: relacjami rodzinnymi – kochamy się wszyscy i wszyscy jesteśmy tak samo ważni, szanujemy się wzajemnie i lubimy spędzać ze sobą czas. Nasze dzieci to czują i wiedzą, że nie muszą walczyć o naszą miłość i uwagę, bo jesteśmy dla nich – zawsze, o każdej godzinie.

WIELODZIETNA RODZINA: WYCHOWANIE

Wiele razy na przestrzeni lat słyszałam, że mamy wspaniałe dzieci – mądre, z reguły posłuszne, niekłótliwe, jednocześnie pewne siebie i nie przemądrzałe, umiejące współpracować z innymi, uczynne i odpowiedzialne. Trochę naraz ich chwalę, ale czasem warto być poważnym, a taka jest prawda. To chyba najlepszy komplement dla rodzica, usłyszeć takie słowa, szczególnie od wychowawców z przedszkola czy szkoły, a teraz i niani – w końcu to oni spędzają z nimi dużo czasu. Nigdy (lub bardzo rzadko) nie poświęcamy czasu na gadki wychowawcze, bo z dzieciństwa pamiętam, jak niewiele to przynosi. Zamykałam się w sobie i nawet nie słuchałam wielogodzinnych monologów, bezmyślnie potakiwałam dla świętego spokoju i myślałam o niebieskich migdałach. Natomiast zawsze rozmawiamy na bieżąco, tłumaczymy, czasem rzucamy proste zakazy i nakazy, bez wchodzenia w dyskusje i dywagacje, bo niektórych rzeczach nie trzeba w kółko dyskutować. Uczymy zachowania się w konkretnych sytuacjach, na gorąco. Ale w większości to nasze dzieci, z racji konieczności współżycia przez lata na jednej przestrzeni z innymi i dzielenia się wszystkim od małego, naturalnie uczą się postępować z rówieśnikami i słuchać wychowawców. Tak jak w domu, wiedzą, że są zasady i ludzie, którym należy się podporządkować, bo inaczej wszystko stanie na głowie. I nie mam tu na myśli ślepego posłuszeństwa, oj, moje dzieci często bardzo indywidualnie do tego podchodzą, szczególnie w szkole. Może dlatego, że od małego mają zakorzenione bardzo silne poczucie sprawiedliwości, więc musi być wszystko sprawiedliwie i po równo, wtedy się nie buntują. Jak odczują jakąś nierówność, niedopatrzenie – wtedy zaczynają się kłopoty 😉

Wielodzietna rodzina, mama, mamusia

Co najlepsze: wszyscy mamy wsparcie w sobie nawzajem. Moje dzieci, choćby nie wiem jak kłóciły się między sobą, w obliczu obcego wroga stają za sobą murem. Nie wetkniesz palca, bo bronią się wzajemnie jak lwy. Widzę to bardzo dobrze w szkole czy na podwórku, w momencie konfliktu z rówieśnikami. Dziwnym trafem brat zawsze wyrasta obok, gdy jest potrzebny… I to samo jest w domu. Jak się kłócą, lecą wióry. Wystarczy, że któremuś coś się stanie, jest chory, uderzy się, albo jest smutny, mamy armię ze wsparciem. Każdy pomaga, jak umie. I przysięgam, łzy w oczach mam na ten widok za każdym razem!

WIELODZIETNA RODZINA: A JAK TO WIDZĄ DZIECI?

Wiele razy z nimi o tym rozmawiam. Czy nie żałują, że się pojawiły maluszki, czy nie brakuje im czegoś? Więcej czasu z nami? Sama czasem, w gorszych chwilach myślę, że może zrobiliśmy im krzywdę decydując się na tak dużą rodzinę i nieodzowny chaos. Ale one zawsze wyprowadzają mnie z błędu! Nie wiedzą, nie rozumieją, o co pytam. Bo w gruncie rzeczy,  czy żałuję, że mam brata? Czy wolałbym, żeby nie było Gucia i Leosia? Co to w ogóle za pytanie? I mimo tych niektórych problemów i braków, one doskonale wiedzą, że miłość się mnoży, gdy się ją dzieli. I same, niepytane, opowiadają, żę oni też będą mieć dużo dzieci. Co najmniej pięcioro!

WIELODZIETNA RODZINA: PATOLOGIA..?

Nasza patologia wygląda tak: jesteśmy wprost patologicznie szczęśliwi! Nie ma dnia ani godziny, by ktoś nie powiedział nam – kilka razy – że nas kocha. Nie ma dnia, by ktoś z nas nie zrobił czegoś śmiesznego i rozbawił całej rodziny. Nie ma dnia, by nie wydarzyło się komuś coś wspaniałego, co nas wszystkich bardzo ucieszy. Nie ma dnia, by była nuda i czas płynął wolno. Nie ma dnia, bym czuła się samotna i niekochana, brzydka albo gruba, bo dla naszej rodziny jestem po prostu najlepsza i najpiękniejsza. I każdy z nas ma niesamowite wsparcie w reszcie domowników.

wielodzietna rodzina, obiad, rodzinny posiłek

I nie ma dnia, bym marzyła o innym życiu. Bym żałowała, że to, że tamto. Owszem, czasem marzy mi się wolny weekend albo myślę, jak to by było fajnie obejrzeć w nocy cały sezon serialu, żeby rano ktoś wstał do dzieci. Ale zamiast marzyć, by ich nie było, oddaję dzieci do babci, albo wyjeżdżam i zostawiam ich pod dobrą opieką. I wracam stęskniona do mojego szczęśliwego grajdołka, gdzie wszystkiego, wbrew moim wcześniejszym wyobrażeniom, jest tak dużo. Rozrzuconych zabawek. Niedojedzonych kanapek. Za dużo ciuchów i brudnych skarpet. Pisków radości, że uszy pękają. I tyle miłości, że możemy się w niej kąpać.

Dlatego, jak kiedyś zobaczycie rodzinę na zakupach, z dwoma, a nawet trzema koszykami, w którym w każdym koszyku będzie jedno dziecko i każdy będzie pełen, nie komentujcie 500+ ani nie pytajcie o to, czy wszystkie dzieci są nasze. Co to za różnica? Cieszcie się widokiem, bo takich rodzin nie ma wiele i nie współczujcie, bo jesteśmy bardziej szczęśliwi, niż to możliwe. Mimo niewyspania i ciągłego hałasu dajemy radę lepiej, niż Wam się wydaje 🙂

Zdjęcia: Rafał Mroziński TrocheFajnyFotograf  <3

~ Pat