W wakacje postanowiłam nie tykać bloga, bo to mój pożeracz czasu. Chciałam maksymalnie skupić się na doświadczaniu cudownego lata z rodziną. Ale od dwóch szarpią mną takie emocje, że dłużej się powstrzymać po prostu nie mogę… Od tragedii w Darłówku serce mi pęka. A od wczoraj, odkąd poczytałam komentarze w internecie, nie mogę się uspokoić. „Ja bym NIGDY nie pozwoliła…”

Zwykle po każdej medialnej tragedii na forach i blogach panuje poruszenie, a nienawidzę tego dosłownie organicznie i cała się buntuję przeciwko tym „zajmowaniom stanowiska” kolejnych mądralińskich. Zajmują rozmaite pozycje, albo rozjemców, albo krytyków (krytykują wszystko, obie strony tematu), albo snują kolejne teorie spiskowe. NIENAWIDZĘ TEGO i nigdy tego nie robię, bo do jasnej cholery, wiem tylko jedno: NIC NIE WIEM. To takie proste, a najprawdziwsze: dopóki sama tego nie przeżyję, nigdy się nie dowiem, jak się człowiek w takiej sytuacji zachowuje. Całe życie stronię od oceniania innych i ferowania wyroków. Mam w sobie po prostu dość pokory, by stwierdzić, że nie pożarłam wszystkich rozumów, by ocenić innych. Wręcz uważam, że skrajnie głupim, małym i słabym człowiekiem trzeba być, by krytykować kogoś, kto w wyniku swojej błędnej oceny sytuacji spowodował czyjś uszczerbek na zdrowiu czy śmierć. To jest prawdziwa tragedia. Nie tylko niewinna śmierć, ale i to życie w jej cieniu – z wyrwą w sercu wielką jak Wielki Kanion. Wydaje mi się, że kolejne słowa są jak rozdrapywanie rany, świeżej, krwawiącej rany. Ale tym razem muszę, muszę Was, mamy, taty przestrzec nie tylko przed oczywistym.

Od dwóch dni miotam się w sobie i robię rachunek sumienia. My, pięcioro dzieci na plaży, morze, multum ludzi. Ile razy byłam równie blisko tragedii co ta matka w Darłówku? Setki. Mam dzieci w podobnym wieku i od dwóch dni moje serce krwawi na samą myśl o tym, co ona czuje. Nie chcę nawet pozwolić sobie unieść się tym myślom dalej i szukać w sobie winy. To nie ma sensu. Jedyne, co mogę sama wynieść z tej sytuacji, to przestroga. Ktoś pogroził mi palcem i pokazał, na cudzej tragedii, czym kończy się beztroska nad morzem. Mam ogromne szczęście. Ogromne. Nie ma nic większego ponad to, że mam zdrowe dzieci, wciąż obok mnie.

Wczoraj niechcący przeczytałam komentarze na jednej z mamusiowych grup na facebooku. To jest jak zaraza. Cholera. Dżuma. Mimo wielu komentarzy bliskich moim przekonaniom, znajdują się takie wynalazki, że skóra mi cierpnie. Powtarzane wciąż i wciąż słowa:

„Co dzieci robiły w wodzie mimo zakazu?”

„Gdzie był ojciec?”

„Czemu ta matka poszła do toalety z jednym dzieckiem, a resztę zostawiła bez nadzoru?”

„Czemu nie kazała dzieciom wyjść z wody?”

I najgorsze, najgłupsze pod słońcem: „JA BYM NIGDY, PRZENIGDY TEGO NIE ZROBIŁA”. „JA SOBIE TEGO NIE WYOBRAŻAM, BYM TAK POSTĄPIŁA”.

Nosz k..wa, nadal się trzęsę ze złości. Kim, naprawdę, kim trzeba być, jak bezdennie głupim, by powiedzieć coś takiego? „Ja bym nigdy” tego nie powiedziała. Nigdy. Mam pięcioro dzieci i wiem, że żadna z matek które mają tylko jedno, dwoje, troje, a nawet czworo, nie może się stawiać w mojej sytuacji i próbować mnie oceniać. Żadna matka, która nie ma pięciu synów w wieku zbliżonym do moich nie może wiedzieć, jak to jest i jak czasem ekstremalnie trudno jest mi nad nimi zapanować. To jak pięć wulkanów, wybuchających raz jeden, raz drugi, a czasem – symultanicznie. I dlatego nie dopuszczam do siebie krytyki od osób, które tego nie znają, bo każdy może być mądry i powiedzieć „musisz to, musisz tamto”. Jasne. Przyjdź i spróbuj poskromić ich w takiej sytuacji. Nauczyć pięciu naraz, pięciu różnych rzeczy, całą dobę. Dniami. Tygodniami. Miesiącami i latami, pamiętając jeszcze o byciu fajną mamą, żoną, panią domu i właścicielką firmy. Nie radź mi. Niczego mi nie radź. Przyjdź i najpierw spróbuj postawić się w mojej sytuacji. Albo zamilcz.

Cofam się dwa dni. Co robiłam wtedy, gdy topiły się dzieci w morzu? Byłam na w miarę pustej plaży, nad jeziorem. Statystycznie nad jeziorem topi się więcej osób, nie tylko od skoków na główkę. A ja? Siedziałam na kocu i próbowałam czytać. Serio. Prażyło słońce, dzieci miały kamizelki, starsze skakały na bombę do wody albo łowiły ryby w podbieraki, godzinami brodząc po brzegu. Pływały. Przyjmowałam, że w tym krótkim czasie, gdy ja siedzę z książką, mój mąż ich pilnuje. Piątki dzieci. W skrajnie różnym wieku. Z pięcioma pomysłami na ten dzień. SAM.

Ile dzieliło mnie od analogicznej tragedii? Krok, jeden, zmylony krok. Źle postawiona stopa na pomoście. Popchnięcie biegających po pomoście innych dzieci, które zderzyłyby się z moimi. Mogłabym to przeoczyć. Nie zauważyć, jakby wpadło. W końcu plusk wpadających do wody rozlega się tam codziennie, co dziesięć sekund, cały dzień. A jednak, lata mojego rodzicielstwa, lata spędzone z dziećmi na plaży, wszystkie szczęśliwe dni bez tragedii, przyzwyczaiły mnie do odrobiny luksusu, który mi też się należy i z którego choć w minimalnym stopniu korzystam. Słonecznik i książka. Ja i słońce. Symbioza idealna, poza którą świat nie istnieje. Ale to tylko ułuda.

Na plażę nigdy nie jadę z dziećmi sama, bo się zwyczajnie boję ich zgubić. I mimo, że z reguły mąż wchodzi z nimi się kąpać, a ja pilnuję Pysiaków, zazwyczaj odliczam do pięciu non stop, non stop. Bliźniaki zazwyczaj biegają przy brzegu, a starsze wariują w wodzie. Stają na rękach, skaczą z pomostu, oddalają się „po lody”. Jak łatwo na kilka sekund, a nawet minut stracić czujność? Skupić się tylko na jednej czynności – np budowaniu zamków – i zapomnieć, że ci, co poszli po lody, nie wracają coś zbyt długo? Albo stojąc na brzegu i pilnując maluchów, stracić na chwilę z oka starszaków, baraszkujących 100m od brzegu – bo tak płytkie jest dno, że muszą odejść dalej – albo pomylić z dziesiątkiem innych głów, słabo z brzegu widocznych? No jak?

Mnie się wydaje, podkreślam, wydaje, że moje dzieci nie mogłyby wejść do wody przy zakazie kąpieli. Mnie się wydaje, że mogłabym im na to nie pozwolić. Że nie spuściłabym ich z oka. Ale gdybym nie mieszkała nad morzem i przyjechała tu na kilka dni na wakacje, 400km, to czy bym nie pozwoliła im się wykąpać? Szczególnie dzieciom, które umieją całkiem nieźle pływać w tym wieku? Calej trójce, która się przecież wzajemnie pilnuje i może zaalarmować, gdyby stało się coś złego? Szczerze nie wiem. Wydaje mi się, że nie, ale to mi się tylko WYDAJE. I NIE WIEM, czy nie dałabym się uprosić.

Dlatego błagam Was, błagam, nie mówcie „NIGDY”. Mnie się wydawało, że „NIGDY” nie zostawię swoich dzieci samych w domu, dopóki nie będą mieć po kilkanaście lat, a zdarza mi się to bardzo często. Wymusza to życie, szybsze skończenie lekcji i moja praca. Czasem zostawiam w domu bliźniaków pod opieką dwunastolatka i dziesięciolatka, gdy na szybko wychodzę do sklepu. Widzę ten artykuł „Dwulatki zostały pod opieką dziesięciolatka. Skrajna nieodpowiedzialność doprowadziła do tragedii”. Straszaki wracają sami ze szkoły i z treningów na rowerach. Mogliby się przewrócić. Wpaść pod samochód. Ktoś mógłby ich porwać. Żyję na krawędzi szczęścia czasem kilka razy dziennie. Teoretycznie coś mogłoby się stać, ale ciągle liczę, że nie mnie. Nie mnie.

Jak wy wszyscy.

     I jednocześnie proszę Was, i siebie samą proszę, byśmy nigdy nie zapomnieli, że beztroska nad morzem, tak jak i w górach nie ma prawa istnieć. Wszelka woda – jezioro, rzeka, staw, basen, morze – to ogromne zagrożenie. Jeden fałszywy ruch i świat zamiera. Na sekundę. Wody zamykają się nad nami. A wraz z nimi – lata wyrzutów sumienia, bezkresnych jak ocean, tych, co zostali. I ulga tych, których nasza tragedia osobiście nie dotknęła. Nie ma od tego ucieczki.

Naprawdę NIGDY.

P.