Mięciutkie włoski. Gładka skóra. Jedyny, niepowtarzalny, najpiękniejszy na świecie zapach… Zapach bezbronności.
Twoje własne, maleńkie dziecko. Widzisz je pierwszy raz i przepadasz natychmiast, dozgonnie. I jedno, co wiesz na pewno, to że od teraz – dla niego wszystko, najlepiej, bezwzględnie. Priorytet jedyny i najważniejszy. Na zawsze.
Od tej pierwszej chwili wszystko się zaczyna. Codzienne wybory – od tych najbłahszych do najtrudniejszych. Mniej więcej wtedy też zaczynasz rozumieć, że każdy wybór to konsekwencje. I nawet sprawy z pozoru nic nie znaczące – nagle urastają do rangi najwyższej. Czerwona dioda „bezpieczeństwo” zaczyna palić się w twojej głowie w chwili narodzin i nigdy nie gaśnie. Brudne ręce. Wirusy. Szczepienia. Alergie. Zagrożenie zdaje się czyhać na każdym kroku..! Nawet pozornie błahy wybór kosmetyków dla dzieci stanowi problem.
Łatwo się w tym pogubić… Czym się kierować, by nie popełnić błędu? W świecie, gdzie ilu ludzi, tyle opinii, ile matek, tyle dobrych rad? Jak wybrać, by zapewnić swojemu dziecku to, co najlepsze? Gdzie szukać informacji, skąd czerpać wzorce, gdy dziś każdy może mieć kanał w sieci i szerzyć swoje opinie, niekoniecznie opierając się na rzetelnej wiedzy?
Gdy urodził się mój pierworodny synek, Filip, instynktownie sięgnęłam po kosmetyki, które pamiętałam ze swojego dzieciństwa. OK, niekoniecznie konkretnie mojego – raczej mojej siostry, która urodziła się w tych nowych, lepszych czasach. Z ekranu płynęły obrazy roześmianych dzieci, chlapiące się niedrażniącą pianą, oraz egzotycznie brzmiące, bo tak zachodnio, hasła „No more tears!”. Z gruntu pokochałam kosmetyki Johnson & Johnson. Za tę zachodnią kolorowość, beztroskę, za inną jakość, niż ta, do której ja byłam przyzwyczajona. I za zapach. Zapach nowonarodzonego dziecka, mojej młodszej siostrzyczki, którą mama myła żółciutkim szamponem i smarowała pachnącą oliwką. Nic dziwnego, że gdy sama zostałam matką, zapragnęłam tego samego dla mojego maleńkiego, kwilącego zawiniątka. I jakież było moje zdziwienie, gdy pochwaliłam się swoim wyborem na jednym z internetowych for: „To zły wybór! Ogólnodostępne i popularne kosmetyki to samo zło, konserwanty, chemia. To ty nie wiesz, że to powoduje alergie?!”.
Nie pytajcie, jak się czułam..! Dobrze wiecie. Młoda, niedoświadczona matka, która swoją bezczelną ignorancją nieomal spowodowała cierpienie najlepszego, co ją w życiu spotkało. Przerażona, zagubiona, dałam się namówić na zakup najdroższych kosmetyków z apteki. A nie śmierdziałam wtedy groszem – nawet z bardzo daleka. Za to pierwsze kąpiele mojego ukochanego dziecka podśmiardywały konkretnie. Czym? Nie wiem, ale nie „moim” zapachem. Mieszaniną parafiny i ziół. Irytująco. Zupełnie niedziecięco. Do tego po kąpieli i potraktowaniu zakupionym smarowidłem dziecko było śliskie jak węgorz, a ubrania – przesycone tym nieładnym zapachem, który po kilku godzinach pachniał jeszcze gorzej. Do tego całe w tłuste plamy..!
Wytrzymałam tak jakiś miesiąc, może półtora, ale potem, nie chwaląc się nikomu, wróciłam do popularnych kosmetyków Johnson’s Baby. Nie zauważyłam żadnej różnicy na skórze, ale za to ogromny komfort użytkowania. Zamiast tłustego mydła – płyn do mycia ciała, elegancki, z pompeczką. Zamiast tłustego, lejącego smarowidła – elegancka, wygodna, oliwka w żelu, a niedługo potem – balsam czy też mleczko do ciała. Wszystko J&J. I ten schemat potem wykorzystywałam przy każdym kolejnym synku. Z uporem, bo nawet sama do dziś tych kosmetyków dla siebie używam. Zupełnie bez ściemy, mogę Wam pokazać szafkę. Tylko i wyłącznie niemowlęcy balsam do ciała J&J nawilża moją suchą skórę, zapewniając jej całodzienny komfort bez pozostawiania tłustego filmu. I pachnie obłędnie nawet po kilku godzinach.
Dlatego niemożliwie ucieszyłam się z zaproszenia na warsztaty Johnson’s Baby „Sprawdzone – udowodnione! Cała prawda o kosmetykach dla dzieci”, prowadzone m.in. przez biotechnolog dr Magdalenę Sikorę, która jest niezależnym pracownikiem naukowym oceniającym skład kosmetyków wielu producentów wiodących kosmetyków na rynku., oraz Katarzynę Bosacką, niekwestionowaną ekspertkę w kwestii jakości produktów dostępnych na polskim rynku.
Warsztaty były bardzo merytoryczne, mój dociekliwy umysł uzyskał odpowiedzi na wszystkie pytania, a do tego mogłyśmy pobawić się w chemików i same sporządzałyśmy oliwkę i płyn do mycia ciała wg proporcji J&J. Wspaniale się bawiłyśmy, ale przede wszystkim, wyniosłam stamtąd najcenniejsze przekonanie: jak się okazało, od początku miałam rację. Warto było słuchać swojej intuicji!
- Pokrótce opowiem Wam, czego się dowiedziałam. Niektóre punkty są naprawdę zaskakujące!
- Zamiast dobrych rad koleżanek i cioć, warto słuchać ekspertów. To oni nieraz poświęcają całe życie na poszukiwanie najwłaściwszych rozwiązań.
- Wszystko jest chemią. Woda, człowiek, roślina, nie tylko kosmetyki. Wszystko to mieszanina substancji chemicznych, więc nie należy się jej bać!
- Konserwanty są lepszym wyborem niż bakterie. Wszelkie produkty kosmetyczne (a także żywność), pozbawione konserwantów, bardzo szybko by się psuły, już pierwszego dnia od otwarcia. Produkt ulega zanieczyszczeniu przez nakładanie palcami, ale także z powietrza, w którym obecne są miliardy drobnoustrojów. A jedna bakteria w ciągu dnia mnoży się do nawet 5 miliardów bakterii! A stąd już prosta droga do chorób skóry. Dlatego do kosmetyków trzeba dodawać konserwanty – które tak naprawdę najczęściej są jedynie oczyszczoną farmakopealnie kopią konserwantów dostępnych w przyrodzie. Np groźnie brzmiący benzoesan sodu – naturalnie występuje w malinach i borówkach, a fenoksyeatanol – w zielonej herbacie (w jednej torebce jest go więcej niż w kosmetyku!). Niemniej w produkcji kosmetyków używa się ich syntetycznie wyprodukowanej formy, czyli na etapie laboratorium pozbawia się ich zanieczyszczeń, alergenów, związków drażniących skórę – dlatego są bezpieczne, a ich stosowanie dla nas jest po prostu korzystne.
A tak wygląda produkt bez konserwantów, zainfekowany drożdżami i pleśnią, po 14 dniach inkubacji. Ohydne, prawda!?
- Parabeny – to najbezpieczniejsze konserwanty, naturalnie występujące np. w gruszkach. Są nietoksyczne, nierakotwórcze. Mimo to eliminuje się je z produktów, bo niesłusznie mają złą opinię, zastępując innymi konserwantami – podczas gdy w żywności jest ich wiele więcej, np naturalnie – w jednej gruszce jest więcej parabenów, niż w całym opakowaniu kosmetyku.
- Zapachy są niezbędne – do produkcji kosmetyków, szczególnie tych dla dzieci, używa się tylko produktów z listy zapachów hipoalergicznych, czyli takich, które wykazują niedrażniące, nietoksyczne działanie. Są nieodzowne, by produkt dał się zastosować – autentycznie, na warsztatach zrobiliśmy sami płyn do mycia ciała J&J. Pozbawiony dodatków zapachowych był nieładny, podejrzewam, że nikt chętnie by po niego nie sięgnął. Zapach jest po prostu niezbędny, byśmy chcieli używać produktu. Wybierając zapachy kierujemy się tylko własnymi upodobaniami.
- Emolienty to wszystkie produkty, które zawierają substancje natłuszczające, jak parafina czy wazelina. Rezerwowanie tej nazwy dla grupy produktów dostępnych w aptekach, utożsamianie ich z bezpieczeństwem czy lepszym składem jest nadużyciem – tak naprawdę te produkty apteczne często mają bardzo podobny, a czasem nawet gorszy skład od popularnych, ogólnodostępnych kosmetyków. To po prostu moda kieruje wyborem konsumentów częściej, niż rzetelna informacja.
- Im prostszy skład – tym bezpieczniejszy kosmetyk. Oliwka J&J to tylko trzy składniki. Płyn do mycia ciała – siedem składników. Wniosek? Nasuwa się sam!
- Nie należy bać się kosmetyków dla dzieci, gdyż są to produkty pierwszej kategorii. To znaczy, że do oceny ich stosuje się najwyższe standardy kontroli. Ponieważ skóra dziecka jest bardzo przepuszczalna, a jednocześnie musi być odpowiednio pielęgnowana (oczyszczana i natłuszczana, by odseparować ją od czynników drażniących), do produkcji używa się ogólnodostępnych środków powierzchniowo czynnych (ŚPC), myjących i natłuszczających, które jednak łączą się w micele (związki różnych substancji). Im większe micele, tym mniej przechodzą przez skórę. Stąd np nazwa płyn micelarny. W kosmetykach J&J używa się wyłącznie środków łączących się w bardzo duże micele, co stanowi o ich bezpiecznym stosowaniu – nawet dla noworodków!
- Oleje mineralne są dużo bezpieczniejsze od naturalnych (np. oliwy, kokosowych, migdałowych). Głównie dlatego, że są to syntetycznie wyprodukowane oleje, których skład dzięki temu jest zawsze identyczny, powtarzalny, oczyszczony z potencjalnych alergenów i czynników drażniących. Oleje naturalne np mają różną trwałość przy wystawieniu na czynniki atmosferyczne (słońce, ciepło), więc tracą swoje właściwości, a poza tym ich zapachy są nieraz silnymi alergenami. Natomiast oleje mineralne nie zmieniają swoich właściwości i cechuje je najmniejsze ryzyko działań niepożądanych.
- Firma Johnson and Johnson od wielu lat pozostaje liderem w zakresie ilości prowadzonych badań nad kosmetykami i co roku przeznacza na nie najwięcej pieniędzy spośród wszystkich konkurencyjnych firm. To najlepszy dowód troski o dobro dzieci – i spokój ich mam!
Na sam koniec warsztatów miałam okazję porozmawiać chwilę sam na sam z panią Kasią Bosacką. To cudowna kobieta, a do tego – przynajmniej dla mnie – prawdziwy autorytet. Zapytałam ją, dlaczego o ogólnie dostępnych kosmetykach dla dzieci krążą czasem złe opinie. Jej odpowiedź właściwie była dla mnie oczywista: to wszystko z braku wiedzy. Za mało szukamy rzetelnych informacji, za bardzo koncentrujemy się na sensacyjnych doniesieniach. Ktoś gdzieś dostał alergii, a inny ktoś słyszał, że używał on kosmetyków tej a tej firmy. I wieść niesie się w świat, nie mając nic wspólnego z prawdą – bo być może alergii winna była mama, bo zjadła paprykę na kolację? Kto to wie, kto to sprawdza? Tak się rodzą mity – a nieświadoma, zagubiona mama boi się dociekać prawdy i eksperymentować na dziecku.
Na koniec chciałabym Was zachęcić tylko do jednego. Nie słuchajcie mnie. Nie pytajcie mamy ani babci, ani nawet przyjaciółki. Nie eksperymentuj na dziecku! Każda z mam jest ekspertem dla swojego malucha. Ty też bądź. Ale szukaj rzetelnych informacji. Kop głęboko i wyciągaj wnioski samodzielnie. Nie powielaj sensacji, ale podążaj za prawdą. Tylko w ten sposób będziesz miała poczucie, że podążasz samodzielnie wybraną drogą, z pełnym przekonaniem, uzbrojona w jedynie słuszne orędzie: wiedzę. Ona da Wam spokój.
#johnsonsbaby
Wasza Pat
Oooo, ja tez używam! Przy pierwszym synku lubiłam ten pomarańczowy bąbelkowy! ta pompka to niby bajer ale mając zajęte ręce trzymajcie w rękach malucha ciężko jest samej otworzyć i zamknąć płyn 😉 teraz to wytyczna zakupu ! przy drugim synku zaczęłam od podstawowego ale już czekam do momentu az będziemy używać lawendowego – bo sama uwielbiam ten zapach! Starszemu podbierałam nie raz ??
Piona! Ja lubię fioletową linię i odpowiednik J&J – Penaten, baaaardzo. <3
Nie mam jeszcze dzieci ale bardzo wartościowy wpis, na pewno niejednej mamie pomorze.
Dziękuję za ten komentarz! Też tak myślę 😀
Moje dzieci już nie takie małe (8 i 10) więc dziś mamy sporo sprawdzonych marek kosmetyków, którym jesteśmy wierni od lat.
Kiedy dzieci były mniejsze „doktoryzowałam” się jednak nad składem oliwek, kremów, szamponów itp No i tu do dzisiaj została jednak niechęć do kosmetyków firmy Johnson’s Baby. Pamiętam, że np w składzie np oliwki znajdował się olej parafinowy (składnik ropopochodny), sylikon czy regulator lepkości a w płynie do kąpieli gliceryna czy perfumy. Omijając je do dziś na półkach, nie śledzę więc na bieżąco składów. Może coś się zmieniło na plus – szczerze? wątpię.
Nie zgadzam się z Twoim wpisem. „Badania” sponsorowane i przeprowadzane przez producenta kosmetyków i giga-korporację nie mają jakiejkolwiek wartości.
Mam nadzieję, że posłuchasz własnej rady i zaczniesz grzebać głębiej. Znajdź niezależne badania, uniwersyteckie. I nie daj się nabrać na przelewanie pachnących płynów w fajnych strojach i ładnym pomieszczeniu. #digdipper
Chciałam powiedzieć, że problem z owymi kosmetykami nie jest wcale wymysłem. Od pierwszych chwil życia pielęgniarki w szpitalu myły mnie za pomocą specyfiku johanson baby; spowodowalo to u mnie uczulenie na całej skurze, czerwone bąble. Gdyby było mało dowiedziałam się, że produkt wywołał alergie u osób dorosłych. Więc nie rokomęduje tych produktów opinie w internecie na ten temat są prawdziwe.
Ojoj, bardzo się nie zgadzam z tym wpisem. Tym bardziej, że dłuuugo się broniłam (będąc w ciąży) przed szukaniem i zgłębianiem wiedzy. Miałam podobne podejście: ja alergik, myta mydłem Bambino, bo to jedyne, na które nie miałam uczulenia, więc dla swojego dziecka też kupię Bambino albo właśnie J&J, bo kojarzy mi się z dzieciństwem, pięknym zapachem i wszystkim co dobre.
Na szczęście, w końcu zajrzałam na blog srokao i dzięki losowi za Srokę! To jest właśnie fachowa wiedza. Nie osoba, która niby fachowo, ale poprowadzi jednak warsztaty, za które zapłacić firma J&J 🤯 co powoduje, że logicznym jest, że nie przedstawi tej firmy w złym świetle, bo przecież nikt nie robi warsztatów dla swoich potencjalnych klientów, na których powie: „a teraz szczerze, nasze produkty nie są najlepsze, nie używajcie ich” 🤭.
Przeczytałam analizy, Srocze wnioski co do składów, nawet nauczyłam się na co zwracać uwagę w składzie kosmetyków dla dziecka, ale też dla siebie (ten Lactacyd jakoś od początku mi nie pasował). Otwierałam oczy ze zdumienia, bo najbardziej znane firmy mają często najgorsze składy. Kwestię testowania na zwierzętach już przemilczę.
I wtedy szybki wniosek, skoro rynek oferuje tyle produktów, to wybieram najlepszy. Okazało się, że przy wyborze najlepszego mam jeszcze wybór: najlepszy i drogi, czy najlepszy i w normalnej cenie. Wybrałam najlepszy, w normalnej cenie. Babydream z Rossmanna, żel do mycia, kiedyś od stóp do głów. Myje nim 5latke od urodzenia, myje 9msc córkę od urodzenia i swoją twarz myje tym codziennie, również zmywając makijaż. Co jakiś czas sprawdzam tylko, czy skład się nie zmienił. Wiem, że niektóre firmy właśnie po tym jak matki czytające srokao przestały kupować ich kosmetyki, poprawiły składy na lepsze lub odrobinę lepsze. Ale nie interesuje mnie to. Jeśli ktoś przez kilka (kilkanaście) lat wciskał klientom, że oferuje wszystko co najlepsze dla ich dzieci, a dawał skład baaaardzo kiepskiej jakości, to zmianę pod wpływem spadku sprzedaży, mam głęboko w nosie. Zostaję wierna firmie, która nigdy nie oszukiwała i nie musiała płacić fortuny za reklamy ze szczęśliwymi bobasami i nie musi organizować warsztatow z gwiazdami, dla swoich potencjalnych klientów, żeby ich „kupić”. Na szczęście, z radością obserwuję, że takich ludzi jak ja jest więcej, świadomość rośnie. Podobnie jak z półek sklepów znikają kaszki bezmleczne, z dobrym składem lub smakowe z firmy Gerber (droższe, ale dobry skład), a kaszki smakowe z Nestle, czy innej firmy, które mają cukier na drugim miejscu, leżą i leżą i rzadko są wrzucane do koszyków. Oby więcej osób chciało sięgać po rzetelną wiedzę, a nie wzorowało się na spotkaniach wpisujących się w kampanie reklamowe.
Ja stawiam na naturalne kosmetyki dla siebie i moich dzieci. Nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że związki chemiczne zawarte w kosmetykach wnikają głęboko w skórę, a niekiedy nawet przedostają się do organizmu i gromadzą m.in. w wątrobie, węzłach chłonnych czy nerkach. Świadomy konsument zwraca ogromną uwagę na to, co dostarcza do swojego ciała nie tylko wraz z pożywieniem, ale również przy okazji nakładania kremu na twarz czy podczas wcierania maści w skórę dłoni. Większość preparatów do pielęgnacji ciała dostępnych w drogeriach czy na półkach supermarketów jest co prawda skuteczna pod kątem oczyszczania, nawilżania lub odmładzania, zawiera jednak przeważnie szkodliwe dla zdrowia, a czasem również dla urody substancje chemiczne.