Za mną pierwsze tygodnie z malutką Emmą, ale dzisiaj chciałabym poświęcić jeszcze chwilę na wspomnienie okresu, który dostarczył mi tak dużo wrażeń… i tak wielu wzruszeń. Ostatnia ciąża – więcej nie planuję i nie zniosę więcej porodów 😉 – to był absolutnie magiczny czas. Wiedząc, że przeżywam ten stan po raz ostatni, nie chciałam utracić ani chwili – celebrowałam każdy dzień, rozpieszczałam się i przytulałam wewnętrznie. Tak mi było dobrze w dwupaku!
Odkąd dowiedziałam się o maleństwie, w moim sercu mieszkała radość. Uwielbiam być mamą, więc tę informację przyjęłam jak najpiękniejszy prezent! Tym bardziej, jak się okazało, że pierwszy raz będziemy rodzicami dziewczynki – mieliśmy wrażenie, że w naszym życiu dzieje się prawdziwy cud. Jak w takiej sytuacji nie cieszyć się całą sobą? I chyba ze względu na dobre nastawienie i radość, ta ostatnia ciąża (po początkowym trudnym, covidowo – mdłościowym okresie, trwającym mniej więcej do 12tc) była dla mnie bardzo łaskawa. A spodziewałam się, że jako ciąża niewiele przed magiczną czterdziestką (a mam 38 lat), będzie trudniejsza; ponadto, jako że to już kolejna, spodziewałam się dodatkowych powikłań zdrowotnych, albo choćby zmęczenia, wycieńczenia… Tymczasem przez te dziewięć miesięcy byłam w rewelacyjnej formie. Dawno nie byłam tak pełna energii! Wszystko chciałam zrobić, wszędzie pojechać, wykorzystać każdy dzień na maksa!
Mieliśmy wyjątkowo długie wakacje – z powodu remontu w domu właściwie od początku czerwca do końca sierpnia nie było nas w domu. Byliśmy najpierw w Chorwacji, na Kaszubach, a potem na Kujawach. I jednocześnie chciałam wytrzymać do samego terminu (planowanego na 11.09), ale nie chciałam tylko leżeć grzecznie i czekać. Chciałam właśnie cieszyć się każdym dniem, zwiedzić, poczuć, posmakować, ile się da. Działałam tak instynktownie, jakbym musiała nabrać na zapas wrażeń… chyba tak mam po prostu, taką zachłanność wobec życia, wszystkiego, co mogę z niego mieć.
Cudowne to było. Moje ciało zdawało egzamin każdego dnia, jednocześnie dbając o małą, i mi pozwalając na wszystkie te szaleństwa. Nie miałam ani jednego skurczu po drodze, żadnej infekcji, żadnego fałszywego, porodowego alarmu. Nic mi nie dolegało, znosiłam dzielnie nawet największe upały. Po raz pierwszy chyba mogłam naprawdę powiedzieć, że to był stan błogosławiony: po poprzedniej, bliźniaczej ciąży, byłam nastawiona na szereg wkurzających dolegliwości, utrudniających funkcjonowanie, a tym razem pojawiły się dosłownie pod sam koniec ciąży. Nie mam po niej nawet jednego rozstępu! (może dlatego, że bracia już dostatecznie rozciągnęli brzuch – tyle rozstępów mam po nich, że już więcej nie trzeba ;)) ).
I dlatego postanowiłam upamiętnić ten cudowny czas taką sesją zdjęciową, której nigdy dotąd nie miałam. Tzn w profesjonalnym studio, z makijażem, stylizacją… trochę, żebym się poczuła jak gwiazda 😉 Takie święto kobiecości! Wybrałam fotografkę Martę Sokołowską, o której słyszałam dużo dobrego i jej MS Studio w Rumi (klik) i – no zobaczcie sami. Wrzucam wszystkie kadry z sesji, może będą dla kogoś inspiracją 🙂 moim zdaniem to absolutne mistrzostwo świata. Totalna moc!
W ogóle ta ciąża i teraz stan tuż po pozwoliło mi dojść do pewnego zaskakującego wniosku. Zaskakującego dlatego, że doszłam do niego dopiero w szóstej, ostatniej ciąży! A powinnam była już wcześniej! Mam na myśli fakt, że cieszę się daną chwilą na maxa, korzystam z każdej możliwości, by sobie sprawić przyjemność. Niczego nie przyspieszam ani nie odwlekam, żyję tu i teraz i korzystam z życia pełnymi garściami. Wiem, że ten czas po prostu nie wróci, nigdy już w ciąży nie będę i nigdy nie będę już trzymać Emmy takiej malutkiej w ramionach. Bezkarnie więc korzystam z tego, że jest mi dobrze i rozpieszczam się. W ciąży kupowałam piękne ciążowe sukienki (zawsze żałowałam na nie pieniędzy, ubierając to, co w mojej szafie dało się naciągnąć), a teraz kupuję piękne ubrania do karmienia. Dlaczego by nie? W końcu mogę i nikt na tym nie straci. A ja mogę po raz pierwszy w sumie rozkoszować się tym błogim stanem. Chłopcy są już duzi, nie muszę tyle wokół nich robić, co kiedyś, więc bywają dni, że całymi dniami nic wielkiego nie zrobię, sukcesem jest, gdy ogarnę obiad i pranie. I co? I nic, świat się nie zawali, świat zaczeka, aż będę chciała się wziąć za niego z taką parą, jak zwykle. A Emma nie zaczeka, rośnie w oczach, coraz mniej przypomina tego bezbronnego oseska, który dopiero co wyszedł z brzucha…
Dlatego chciałabym być dla Was inspiracją: korzystajcie z tego, co macie. Ciąża to tylko stan, wydaje nam się, że ciągnie się w nieskończoność, ale zaraz po porodzie złapiecie się na myśli – o matko, już po? Dlatego jeśli zastanawiacie się, czy warto wydać pieniądze na fajne ciążowe ciuszki, albo taką pamiątkę, jak sesja zdjęciowa to Wam powiem – mega warto. Czułam się cudownie i w trakcie sesji, i potem, oglądając zdjęcia… I teraz, gdy tulę już malutką do piersi, gdy na nie patrzę, czuję dumę. Dokonaliśmy niewiarygodnego cudu, ja i moje ciało. Stworzyliśmy nowego człowieka…!
Fotografie pochodzą z sesji z Martą Sokołowską w MS Studio Rumia,
a makijaż wykonała Joanna Klim MakeUp
– dziękuję, dziewczyny!
Piękne zdjęcia, chociaż zazwyczaj nie jestem fanką sesji ciążowych