W poprzedniej części (klik!) opowiedziałam Wam o tym, co sprowadziło nas do Hong Kongu i opisałam najważniejsze atrakcje. Dzisiaj zaproszę Was na bardzo subiektywny opis moich kulinarnych wojaży i szereg bardzo indywidualnych refleksji dot. różnic kulturowych, których jest po prostu… zatrzęsienie! Sami zobaczycie, że Chiny to naprawdę zupełnie inny świat, a Hong Kong to tylko przedsmak – w końcu to bardzo pro-europejskie miasto…
Część trzecia: JEDZENIE
Co tu dużo mówić: jedzenie to moje największe rozczarowanie w tej podróży! Miałam się za wielbicielkę kuchni azjatyckiej i ogólnie osobę z dobrze rozwiniętym kulinarnym smakiem, a także otwartym umysłem – ale nie. Zdecydowanie NIE! Nasz znajomy skomentował to chyba najlepiej: w Chinach zamawiasz coś, czego nie znasz, dostajesz coś, co do niczego nie jest podobne i w trakcie jedzenia – nadal nie wiesz, co jesz.
I to prawda. Tak dziwnego jedzenia, niepodobnego do czegokolwiek, co znam, zarówno w wyglądzie, smaku jak i zapachu, nigdy jeszcze nie widziałam i nie smakowałam. Po raz kolejny uderzyło mnie, jak odmienne są nasze kultury. Po pierwsze: do 4/5 miejsc, budek i restauracji, nigdy bym nie weszła – odstraszały mnie absolutnie warunki, w których jedzenie było przygotowywane i podawane. A ustawiały się do nich kolejki świetnie ubranych, na pierwszy rzut oka – majętnych ludzi, którym to zupełnie nie przeszkadzało! Widocznie było pyszne, ale mnie skutecznie odrzucały brudne naczynia, porozrzucane bez ładu składniki, jedzenie podawane ludziom np 30cm od chodnika, w woku przyrządzane razem dziwne kawałki mięsa, które potem kupowało się oddzielnie (a przecież razem się gotowały, więc wzajemnie przesiąkały smakiem i zapachem). A propos zapachów – kolejny problem. Nie powiem, że nie czułam zachęcających aromatów, niekiedy coś pięknie pachniało, ale niestety większość – odrzucała… raz nawet z D. musieliśmy biec, by uwolnić się od – w naszym pojęciu – straszliwego smrodu, który czułam nawet kilka godzin później, tak wniknął we włosy itp, a raptem tylko przebiegaliśmy przez ulicę, na której podawali coś, co wyglądało jak gulasz. I ustawiali się do niego chętni. Dla mnie zapach przypominał dosłownie gotującą się padlinę. OBŁĘD. Chociaż prawdopodobnie było to smelly tofu, gnijące w baniach przez kilka-kilkanaście miesięcy. Enjoy.
Mimo wszystko, codziennie jedliśmy na mieście, uparcie szukając chińskich, tamtejszych restauracji, żeby nie było, że codziennie będzie McDonalds i Pizza Hut… i z reguły udawało nam się wybrać coś, co było bardzo smaczne i ostatecznie tylko raz, już z tęsknoty, wylądowaliśmy w Macu. Ryż z warzywami, mięsem, jajkiem, makaron smażony – na tym nie można się naciąć i naprawdę były przepyszne. Ale nawet wtedy spotykały nas niespodzianki. Np – zamawiamy zupę, klasyczny bulion z ryżowym makaronem i pieczoną kaczką. W smaku – odjazd. A w środku pełno kości… Albo owoce morza, które są tam dodawane wszędzie, do wszystkiego. Raz nawet dwukrotnie upewniałam się, że zamawiam tylko ryż smażony z warzywami i mięsem – taki klasyk! – i dopytywałam, czy na pewno nie ma tam „no seafood”, a pani – nie, to tylko „pigs”. No ok. I co dostałam? Ano ryż z jajkiem, szynką (to ta świnka) i… krewetkami. Zawołałam ją nawet, bo absolutnie nie znoszę owoców morza i ryb, a ona – że to się wszystko zgadza. Widać krewetki są tam mięsem i tyle…
Zresztą zobaczcie zdjęcia. To tylko niewielki wycinek tego, co można zjeść. Podają tam – w najlepszych restauracjach – świnki morskie… tak…! Głowy ryb na patykach… szyje gęsie i do frytury wrzucone nóżki kurze… tak, te paluchy…!
Zamarynowane kurze stópki:
Zabijcie mnie, ale CO TO JEST?
Yummy: gęsie szyjki…
Nawet kurze grzebienie..
Mój ryż z „no seafood” 😉
Lekki bajzel to mało powiedziane…
Najokropniejsze: podroby gotujące się w jednym woku… nie wiem, co musieliby mi dać, żebym tego spróbowała 😉
Z racji, że w Chinach je się bardzo dużo owoców morza, pełno jest mniejszych i większych, lepszych i gorszych knajpek ze świeżym „Seafood”. Także takie widoki na każdym kroku…
Ale jedliśmy wiele dobrego. Odkryłam dim sum – tamtejsze pierożki z różnymi farszami, w większości wspaniałymi, ale nieraz trafialiśmy np na słone, pikantne mięsne nadzienie w ultrasłodkiej bułce. W ogóle wydaje mi się, że oni to połączenie uwielbiają. Przy czym u nas też istnieje smak słodko – kwaśny – ale umówmy się, to jest coś totalnie innego. Tam jak coś jest słodkie – to naprawdę jest supersłodkie, a jak słone – to megasłone. No chyba, że nagle jest zupełnie mdłe i bez wyraźnego smaku, co sugeruje, że musisz zamoczyć to w jakimś supersłonym albo superpikantnym sosie…
Ogromny plus: jaśminowa herbata – coś obłędnego, jak ona tam smakuje. Za nią będę tęsknić najbardziej i to ją przywiozłam do domu. I owoce – mnóstwo przepysznych, egzotycznych owoców, które można kupić na każdym kroku, już obrane i przygotowane do jedzenia. Czemu u nas nie ma takiego zwyczaju? Niektóre na ciepło, z grilla, na przykład świeżo cięte plastry ananasa – odjazd! I lody – chyba ich ulubiony deser. Na przykład o smaku zielonej herbaty. Mniam.
Ważna uwaga: w Chinach kultura jedzenia różni się od naszej. Jak oni wolno jedzą!.. Czuliśmy się jak niewychowani barbarzyńcy, gdy wchłanialiśmy jedzenie po naszemu; my kończyliśmy drugie danie, oni dopiero byli w połowie zupy. Natomiast nie mieliśmy specjalnie problemu z pałeczkami – tzn mieliśmy na początku, jak okazało się, że nigdzie nie ma sztućców 😉 Ale szybko się przestawiliśmy i w sumie to jednak nie jest żaden kłopot.
Natomiast najgorszą kulinarną niespodzianką była tamtejsza herbata, niestety nie wiem, jak się nazywa, ale sprzedają ja tam na ulicy, nalewaną z wielkich garów. Ustawiały się tam kolejki, do tych pań w fartuchach i my również postanowiliśmy spróbować, tym bardziej, że było tego dnia bardzo zimno. Wyglądała jak nasza czarna herbata z miodem. Ale smakowała, jakby do słodkiej, miodowej herbaty dosypano dużo soli… coś okropnego… po prostu nie mam słów 😉 Mam też zdjęcie po pierwszym łyku, ale nie nadaje się do publikacji…
Dwa słowa o zupkach chińskich: są dużo wypaśniejsze niż nasze. Raz zjedliśmy. Tak jak u nas dają w porywach do trzech torebek dodatków (przyprawy, olej, warzywa suszone), tak tam trafiłam na taką, gdzie było ich z siedem. Oprócz makaronu był: sos z mięsem (prawdziwy skoncentrowany sos, nie suszony), jakieś dziwne wodniste sosy, przyprawy suche, warzywa suszone, oleje itp, różne rodzaje. Dałam wszystko i powiem wam, że normalnie smakowało niemal jak danie z knajpy, zrobione na świeżo. Szok 😉
Paradoksalnie, to w Hong Kongu zjadłam najlepszą kolację w życiu. Coś, czego się absolutnie nie spodziewałam i po czym stwierdziłam, że azjatycka kuchnia może być obłędna..! Bowiem ważna rzecz: w HK jest mnóstwo świetnych restauracji, takich z trzema gwiazdkami Michelin włącznie. Powód? To prawdziwa mekka biznesowa, każda korporacja w końcu trafia i tam, a wszyscy produkcyjni giganci i sprzedawcy na większą niż lokalna skalę również. Dlatego tam jest tak ogromne zapotrzebowanie na towary i usługi luksusowe. Mieliśmy przyjemność być gośćmi jednej z lepszych restauracji w mieście, z jedną gwiazdką Michelin – Hutong. Niesamowite miejsce na 28. piętrze, z widokiem na cudownie rozświetlony port Victoria. Piękny, klasyczny chiński wystrój w najlepszym wydaniu (łącznie z łazienkami – które przenosiły cię do pagody z XIX wieku), a jedzenie… o matko. Nigdy dotąd nie jadłam niczego takiego… nowe doznania kulinarne uruchomiły mi w mózgu jakieś nowe połączenia między synapsami 😉 Tak się czułam, serio! A nie przypuszczałam, że to jest możliwe, że w ogóle posmakuję kiedykolwiek np przegrzebków z pomelo!
Zdjęcia pochodzą z TRIPADVISOR, nie robiłam własnych, bo byliśmy na proszonej kolacji i byłoby to dość nieeleganckie 😉 Ale mniej wiecej tak wyglądała nasza kolacja. Odjazd to mało powiedziane. Orgazm – już bliżej…
Część czwarta: NAJWIĘKSZE ZASKOCZENIE
Nie potrafię powiedzieć, co najbardziej mnie zaskoczyło, tak wiele razy łapałam się za głowę… ale chyba był to sklep zoologiczny. Kolejne miejsce, w którym odmienność tamtejszej kultura dosłownie mnie uderzyła i to z całej siły. Bowiem na maleńkiej przestrzeni – w HK nie ma dużych powierzchni w sklepach – tłoczyły się, od podłogi do sufitu, klatki ze zwierzętami. I to nie takimi, do których my jesteśmy przyzwyczajeni – chomiki, myszki, żółwie – ale małe i duże też, niestety – koty i psy. Coś potwornego, stłoczone po kilka sztuk w klatkach o powierzchni może 0,5mkw.. Do tego potwornie drogie, co jakby przynajmniej częściowo przesądzało ich los, tym bardziej, że w głębi sklepu stały klatki z dorosłymi już zwierzakami. Uciekłam stamtąd, przerażona dosłownie…
Innym szokiem były dla mnie gotowe paczki z suszonymi składnikami na zupę – np z krokodyla, żółwia, rozgwiazdy i… z koników morskich. No nie do wiary, z czego oni zrobią zupę 😉 Widać jak się człowiek uprze, to i z kamienia zupa wyjdzie…
Koniki morskie – po prawej:
Na duży plus – na lotnisku pierwsze, co zobaczyłam, to stanowiska z wypożyczalnią hotspotów wifi. Ponieważ transfer danych w HK jest bardzo drogi, można kupić tamtejszy hotspot i mieć internet za niemal darmo, na nasze wychodzi ok 25-30zł dziennie (w porównaniu do transferu, gdzie za 11zł masz 1mb – różnica była kolosalna). Do tego w większości lepszych hoteli na wyposażeniu jest smartfon, którego można używać w trakcie pobytu. Z nielimitowanym transferem danych, którego można używać jako hotspota.
Uwielbiałam też dosłownie papugi, które dosłownie latały nad głowami, zamiast wróbelków i gołębi – cudnie świergoczące, kolorowe ptaki wzbudzały mój zachwyt na każdym kroku. I do tego cudowne drzewa, które zostały na świadectwo tego, gdzie zostało wybudowane to gigantyczne miasto! Coś wręcz monumentalnie, doskonale i cudownie wspaniałego!!!
I jeszcze ceny taksówek – jak na miasto, w którym wszystko jest drogie, taksówki mieli naprawdę tanie. Niewiele chyba droższe od metra, w sensie relatywnie niewiele droższe, uwzględniając, że poruszaliśmy się z D. we dwoje, a czasem ze znajomymi. Ale co by nie mówić – w ogóle Hong Kong ma świetną komunikację. Metro działa świetnie, do tego mnóstwo – również niedrogich – autobusów. Nawet my, którzy korzystaliśmy z niego pierwszy raz, ogarnęliśmy je zupełnie bez problemu.
Hongkońskie dolary 🙂 Wartość ok 45 gr. Śliczne 😀
Rozszyfrujecie? Plakat do filmu Jumanji 😉
Co mnie jeszcze bardzo zaskoczyło, to fakt, że ludzie tam się naprawdę kiepsko ubierają – oczywiście w moim odczuciu. Z reguły bezpieczne kroje, niezbyt modne i ciemne kolory. O ile pełno jest tam modowych freaków, czego nie oceniam, podziwiam odwagę i szanuję, to niestety przerażająca większość stosuje zasadę najpodlejszych (bo brudnych i niemożebnie znoszonych!) adidasów do każdego outfitu. Eleganckie czy codzienne ubranie. Niemodnie – ale wygodnie! Zarówno młodzi, jak i starsi, wszyscy w utytłanych, brudnych jak nie wiem co, sportowych butach do wszystkiego. I nie mylmy z naszymi sneakersami, NB czy Nike. Tam na ulicy nosi się buty jak u nas w latach 90, często jaskrawe, albo takie mam tylko wrażenie. Tak samo makijaż – z reguły nie istnieje, albo, co gorsza, jest bardzo, bardzo mocny. Generalizuję. Oczywiście, że spotkałam mnóstwo pięknie ubranych i zadbanych kobiet i mężczyzn i zachwycałam się delikatną, filigranową urodą Chinek i ich nieskazitelną cerą. Ale niestety oceniam ogół – bardzo na minus. I to mówię broń Boże nie o ubogich, ale o ludziach, którzy jednocześnie mają najnowsze smartfony i torebki od projektanta. Serio. Tego nie rozumiem!
A propos smartfonów – szok, jakie oni ogarniają gigantyczne ekrany. To jakby chodzili z tabletem. I patrzyłam, jak piszą smsy czy wiadomości w komunikatorach – do teraz nie ogarniam 😉 Ale mają – zamiast naszych klawiatur – propozycje tych obrazków. Niesamowite! I oczywiście wszyscy uzależnieni od telefonów, co przystanek to wszyscy z nosami w ekranie.. znak naszych czasów, nie tylko tam, niestety…
I cóż… chyba już z grubsza opisałam swoje wrażenia. Na pewno odczuliście, że nie zachwyciło mnie to miasto. Ale ja jestem dziwakiem – od miasta wolę las, a od każdej jednej metropolii – moje Kaszuby. Ale oceniam ten wyjazd w kategoriach przygody i nowych wrażeń – i pod tym względem to był nasz najlepszy wyjazd, zaraz po USA. Wiem, że na pewno tam wrócimy, co więcej, od teraz dwa razy w roku jesteśmy tam z konieczności (praca), ale nie powiem, żeby tylko. Oglądając te zdjęcia zaczęłam tęsknić. Za byciem kompletnie anonimowym w tym wielkim tłumie. Za kolorowym chaosem. Możliwościami. Za tym „mogę wszystko”. Za tym, co tylko liznęłam, czego nie widziałam, co pozostało w sferze „nie rozumiem”. Za sklepami z chińską medycyną, o której nic nie wiem, a które fascynowały mnie, wyglądając z każdego rogu (serio – są wszędzie). Za kulturą, o której następnym razem więcej poczytam przed wyjazdem. Tym razem nie wzięłam nawet najzwyklejszego przewodnika. Ale przy następnej wizycie na bank odrobię tę lekcję. I jestem pewna, że w HK zostało mi tyle do odkrycia, że może – zupełnie tego nie wykluczam – jednak zakocham się w tym mieście. A Wam serdecznie polecam, jeśli tylko macie możliwość – jeździć i sprawdzać, zwiedzać i oceniać po swojemu. Świat jest piękny, nieoczywisty, dziwny i zachwycający. Trzeba pozostać otwartym – bo tyle jest jeszcze do zobaczenia..!
Dajcie znać, jeśli dotrwaliście do końca. Bardzo czekam na Wasz feedback <3
Wasza Pat
Ha, tak czułam, że tam bym sobie nie pojadła. Organicznie nie lubię owoców morza, ale też nie lubię być zaskakiwana np. głowami ryb na patyku. Chyba codziennie bym zamawiała jakieś kluchy 🙂 To okropne, ale gdziekolwiek wyjeżdżam, a często jestem poza domem, zamawiam praktycznie zawsze to samo. Boję się próbować nowych rzeczy, żeby nie mieć problemów z żołądkiem.
Zazdroszczę wrażeń i otwartości na nowości, pozdrawiam serdecznie 🙂
Dziękuję za Twój komentarz 😀
Ja lubię eksperymentować, wiele razy się zawiodłam, ale nadal lubię. Ale przyznaję – kuchnia tam mnie z reguły odstręczała, rzadko miałam ochotę w ogóle cokolwiek spróbować.. niestety. Okazało się więc, że jestem bardziej zamknięta, niż sądziłam…
Możesz mi wierzyć, że z wielką przyjemnością czytam Twoje posty. Jakoś tak pozytywnie ładują mnie energią, bo skoro Ty radzisz sobie z 5 chłopakami, to ja tym bardziej poradzę sobie z moją małą rodzinką.
Ps. A zabawki z Chin będziesz opisywać?
Nieeeee, nic ciekawego 🙂 Dzięki za miłe słowa 🙂
Nigdy nie miałam okazji być w Hong Kongu, ale bardzo fascynują mnie te egzotyczne smaki kulinarne. Czasami staram się szukać jakichś nietypowych azjatyckich przepisów i odtwarzać je w swojej kuchni, ale nie należą one zazwyczaj do najłatwiejszych. Dzięki, że się podzieliłaś z nami swoją wycieczką kulinarną! Z wielką chęcią również spróbowałabym tych dim sumów. Pozdrawiam 🙂
Fantastyczny opis! Dziękuję