W poprzednim poście pokrótce opisałam najważniejsze sprawy, które trzeba ogarnąć i przemyśleć przed wyjazdem do USA, aby czuć się solidnie przygotowanym. Dziś mam dla Was listę naszych zachwytów! America naprawdę jest The Beautiful!

„America The Beautiful” to tytuł poematu Katherine Bates, do którego napisano muzykę i utwór ten nazywany jest dziś drugim hymnem Ameryki. To również nazwa rocznego biletu wstępu do wszystkich parków narodowych w USA. I wiecie co? Zupełnie mnie to nie dziwi. Nie można było wybrać odpowiedniejszej nazwy! Już gdy samolot kołował na lotnisku po lądowaniu w Atlancie, poczuliśmy się trochę jak jak dzieci, jak małpki wypuszczone z klatki. Pijani radością i lekkim niedowierzaniem na widok napisu „FLY DELTA” i hangarów „USA NAVY” powtarzaliśmy sobie w duchu: „Boże! To się dzieje naprawdę!”. Już wtedy poczułam przedsmak zachwytu, który towarzyszył nam tam dosłownie każdego dnia i na każdym kroku. Podobało nam się chyba WSZYSTKO, naprawdę, wszystko. Nawet to teoretycznie koszmarne jedzenie miało swój urok – takiego ogromu różnych fastfoodów próżno szukać w jakimkolwiek europejskim kraju.

Także dzisiaj zapraszam Was na podróż przez nasze zachwyty!

1. ARCHITEKTURA

Domki, domeczki, domiszcza, rezydencje, ruderki. Każdy inny, 70% do zakochania, 28% w stanie do generalnego remontu, 2% brzydkich. Tak jakby odwrotne proporcje do polskich 🙂 Napatrzyłam się za wszystkie czasy! Nie twierdzę, że Amerykanie mają jakiś bombowy gust. W Europie chyba mamy wyższe poczucie dobrego smaku, wyższe wymagania co do jedzenia, poczucia czystości, wyglądu, mody. Ale jeśli chodzi o amerykańskie domki, to nie mają sobie równych! Chyba chodzi o to, że oni bawią się tym wszystkim, nie mają problemu z pomalowaniem okiennic czy drzwi na wyróżniający się kolor. Przebudowują, dobudowują, przemalowują zgodnie z upodobaniami, lubią dekoracyjne elementy, na zewnątrz wieszają kwiaty, lustra, a nawet obrazki z napisami dla przybywających. Dbają niesamowicie o płoty, ogródki, piękne otoczenie wokół, a także o sezonowe dekoracje – dekorują całe domy i ogrody! Chyba właśnie ta ich niezwykła dbałość robi największe wrażenie.

Czasami jeździliśmy po mieście i zwiedzaliśmy domy, które były udostępnione do zwiedzania (tak jak w Anglii funkcjonują „stately homes”, tak tam ‚historic homes”, albo „antebellum homes”, czyli domy sprzed wojny secesyjnej, są zamienione w żywe muzea. Za drobną opłatą przewodnik oprowadza cię po domu, można zaglądać do szuflad, szaf z akcesoriami z epoki. Dosłownie przenosisz się w czasie!). Czasem tylko wybieraliśmy znane dzielnice i w kółko krążyliśmy po ulicach, bez konkretnego celu. Mam miliony zdjęć domów, chciałabym je wszystkie sobie w głowie zapisać i zapamiętać, bo kiedyś sobie postawię dom w takim stylu… Z wielkimi oknami ze szprosami, z francuskimi drzwiami, z okalającym dom „porczem” (wrap around porch), z wystającymi z dachu oknami (nie wiem, jak się to nazywa 😉 ). Ech. Spełniliśmy swoje marzenie w 100%. I zakochaliśmy się jeszcze bardziej!

Jeden z moich ulubieńców 🙂

dom ze snu <3

Love!..

A ten domek wyżej – tak wyglądają biedniejsze przedmieścia, jedne z najtańszych domów, takie zwykłe „szaraki”…

O dziwo, te domy, zarówno duże, jak i małe, możemy kupić za śmieszne pieniądze. Generalnie jest tak, że im łatwiej w danym miejscu o pracę, tym droższe domy. Są miasta, które wymierają, bo upadają przedsiębiorstwa, fabryki – i w tych miejscach dom w dobrym stanie można kupić za grosze. Przykład? 50tys. dolarów za stuletni dom w dobrym stanie, w Selmie, Alabama… Ech, marzenie!

A to jest dom w miasteczku Hillsboro, TX, który jest w ogłoszeniu już od ponad roku. Wiemy, bo od czasu do czasu, oddając się marzeniom, szukamy idealnego domu dla nas. I tym razem pojechaliśmy go zobaczyć na żywo! Niestety nie umówiliśmy się na oglądanie środka, ale z zewnątrz podbił nasze serca… ach. Może kiedyś się uda naprawdę!

Jeszcze dwa słowa o wystroju. NIGDZIE nie znalazłam tak pięknie urządzonych domów jak tam. Co tu dużo mówić… zoobaczcie sami…

2. ANTYKI (i reszta zakupów)

Mój konik – STAROCIE! W Polsce na hasło „antyki” przychodzą nam na myśl strasznie drogie i bardzo stare meble, które nie pasują do nowoczesnych wnętrz. Tam na każdym kroku są sklepy z antykami, w których znajdziemy wszystko – szklanki, talerze, misy, donice, rozkompletowane zestawy pościeli, używane książeczki dla dzieci, stare butelki, szyldy, książki, okiennice ,drzwi, płyty, zabawki – słowem wszystko co ma więcej niż parę lat. Można w nich znaleźć prawdziwe stare skarby, jak i przywołujące wspomnienia pamiątki z dzieciństwa. Dawid kupił 30letnią Barbie i stare resoraki, a ja mnóstwo dekoracji do domu. Nie wiem, czy mają one jakąś wartość, ale dla mnie są śliczne i tyle. Gdybym mieszkała tam, nie miałabym też żadnego problemu z umeblowaniem się – nie dość, że mają ogromny wybór sklepów z meblami i dekoracjami (typu Agata Meble czy BRW), to jeszcze w tych antykwariatach można piękne i stare, drewniane meble z duszą znaleźć za dosłownie grosze – 50, 70, 100$ za stare krzesła, stoły, szafki. Boże, nawet nowe meble są supertanie, np właśnie krzesła ze rżniętego dębu, ciężkie, prawdziwe krzesła na porch – 100$ w sklepie znanych prezenterów z programu „Moje Miasto, Mój Dom” w Laurel. Tego łatwego urządzania wnętrz za niewielkie w porównaniu do naszych wydatków – autentycznie Amerykanom zazdroszczę 😉 Marzyłam, żeby przywieźć sobie parę starych mebli, ale musiałabym zapłacić grube pieniądze, za cło, kontener, przesyłki 🙁

No, ale mega podoba mi się idea takiego pchlego targu na codzień. Ileż skarbów można tam znaleźć..! Buszowanie do końca życia..!

A tak wyglądał ten Antykwariat, nawet się pan załapał 😉 W skarpetkach chodził, a w środku, nie ukrywam, syf i malaria, i karaluchy… lekki stres, ale skarby wyłowiłam i nawet dostałam prezent 😉

A tu już „normalne” sklepy 🙂

Zwróćcie uwagę na ceny 😉 Kapelusze minimum 80$, porządne kowbojskie buty – ok 300 najtaniej. Heh 😉

Jeśli chodzi o pozostałe zakupy, to czekało mnie rozczarowanie, ale i ulga. Gdyby wszystko było tak tanie, jak 5 lat temu, pewnie długie lata bym nie mogła tam wrócić – bo zadłużyłabym się jak wariatka 😉 A tym razem zakupowe szaleństwo całkiem mnie ominęło. Kupiłam chłopakom parę ciuchów, sobie kilka szmatek, ale nic drogiego czy wartościowego, ani szałowego. Dlaczego? Głównie dlatego, że nie trafiliśmy na okres wyprzedażowy, wszystko było w regularnych cenach. Dodatkowo kurs dolara poszedł mocno w górę i dolar kosztował 4zł, więc przeliczając wszystko wychodziło tak samo jak u nas. Poza tym, gorszy wybór niż w Anglii, w której bywam często i kupuję co potrzebuję na bieżąco – ale też nie chcę tak kategorycznie mówić, bo byliśmy w mallu zaledwie trzy razy, więc może źle trafiliśmy, wybraliśmy złe miejsca. W każdym razie bez żalu zrezygnowałam z szaleńczego polowania na okazje i dzięki temu nie tylko dużo zaoszczędziłam, bo w sumie nic nie potrzebuję, a i mogę myśleć o kolejnym wyjeździe szybciej niż za 5 lat ;)))

3. PRZYRODA I POGODA

Bardzo się cieszę, bo zwiedziliśmy to Południe nie tylko wedle zaplanowanych atrakcji, ale przy okazji zwiedziliśmy kilka parków narodowych, nacieszyliśmy przyrodą, tak jak już pisałam wcześniej. Bardzo na plus zaskoczyły mnie lasy – jakoś myślałam, że w takich upalnych warunkach wszystko będzie suche, wyschnięte, a roślinność tam wręcz była obłędna. Lasy rosły jak dzikie, tak gęste, że nie da się do nich wejść, a takiego zatrzęsienia kwitnących krzewów ciężko szukać u nas. Oprócz tego moglśmy obserwować zupełnie inne zwierzaki: inne gatunki ptaków (m.in. orły, koliberki), przydomowych ssaków (pancerniki, szopy, oposy!), przerażające owady (wielkachne ćmy, motyle jak dwie dłonie, gigantyczne pasikoniki, skorpiony, pająki jak dłoń…!). Wszystko to było niezwykle ciekawe i bardzo się cieszę, że właśnie przez podróż przez małe miejscowości pozwoliła nam na taki kontakt z naturą. Gdybyśmy zaplanowali podróż do wielkich miast – nie zauważylibyśmy nawet 1/10 tego.

 

Oplątwa – to taki porost, grzyb, który rośnie na drzewach i tworzy ten niezwykły klimat.

Ogrody jak w dżungli 🙂 

Takie robaczki znalazłam w zdjęciach, ale było tego cała masa więcej. Ćmy i motyle jak dłoń, modliszka! i wiele innych niesamowitych stworzonek!

Bawełna <3 

Tu chcieliśmy uprawiać Rock Jumping – niestety nie pomyśleliśmy, że woda może opaść w tych załamaniach skalnych, jak i w wodospadach prawie do zera 😉 Dlatego tylko mogliśmy sobie popatrzeć na piękne strumienie wśród skał. Zwykle woda sięga tu kilka metrów wgłąb, ale przez upały – do połowy uda tylko i była bardzo zabrudzona. 

No i pogoda!… Zdecydowanie zaskoczeni byliśmy ogromnie! Codziennie słońce od rana do wieczora (absolutnie genialna gwarancja pogody i nasłonecznienia – tyle witaminy D wchłonęliśmy!..), a temperatury od 34-38’C. Wieczorami spadało do… 32, 30’C.  Upał niesamowity, żar się z nieba lał, powietrze falowało i dłużej niż 40min-1h naraz na dworzu nie dało się wytrzymać. Zapomnij o opalaniu, po najdalej 3 minutach leżenia plackiem miałam ochotę się popłakać z gorąca! Cienia i klimatyzacji  szukaliśmy cały czas – klima była na szczęście w każdym pomieszczeniu, sklepie, barze, aucie itp. Co najdziwniejsze dla nas – nie można było schłodzić się w zimnej wodzie – nie było nigdzie wytchnienia, bo woda w leniwie płynących rzekach i jeziorach była… dosłownie ciepła, jak w wannie. Szok. Nigdy się nie kąpałam w tak ciepłej wodzie, nawet w przydomowym basenie w ogrodzie – bo u nas noce są zimne i nawet jeśli się woda w dzień nagrzeje, to wieczorem się schłodzi. A tam – nie było ulgi. Dawid na początku był bardzo nieszczęśliwy, a ja od początku wyjazdu odrzuciłam.. stanik – no nie do wytrzymania było chodzenie w staniku, co w Polsce w ogóle jest dla mnie nie do pomyślenia 😉 I czapki, czapeczki, kapelusze – nakrycie głowy, lody i woda hektolitrami. A i tak nieraz miałam objaw przegrzania. Natomiast w ostatnim tygodniu stwierdziliśmy, że się chyba przyzwyczailiśmy, bo wysokie temperatury na zewnątrz nie robiły na nas wrażenia. Teraz wydaje mi się to jakieś niesamowite, jak patrzę za okno, gdzie raz świeci słońce, raz ciemno i leje, jak wieje, jak jest zimno. Tu już od miesiąca hula ogrzewanie… a tam po prostu inny świat, nie tylko ze względu na temperaturę.

4. ATRAKCJE I MUZYKA

Nie wiem, czy umiem zliczyć ile pięknych atrakcji odwiedziliśmy. MAGNOLIA w Waco – to zdecydowanie był główny punkt naszej wyprawy, ale myślę, że jednak wiele atrakcji z tych, których nie planowałam – jak np plantacja Rosedown – ją przyćmiły. Cudownie wspominam sam „nasz” dom w Waco – przeczytacie o nim później – ale i wizyta w Laurel, za sprawą naszej gospodyni, była przeżyciem graniczącym z wizytą w Disneylandzie. (O tych wizytach napiszę w oddzielnych postach, bo za dużo mam pięknych zdjęć!)

Najlepsze w naszej podróży było to, że naprawdę do końca nie wiedzieliśmy, co nam dzień przyniesie. Czasem zwykły przystanek na stacji, obejrzany plakat, mijany szyld przy drodze zmieniały nasze plany. Ta wolność i odkrywanie świata tuż za rogiem była czymś niesamowitym i zupełnie nowym! Na przykład ostatniego dnia, tuż przed wylotem chciałam tylko z zewnątrz zobaczyć jeden z „antebellum homes” (czyli sprzed wojny secesyjnej) a niechcący trafiliśmy do jakiejś obłędnej dzielnicy w Atlancie, w której domy – a raczej rezydencje, pałace, zamki – wyglądały tak, że mózg stawał po przekątnej. Nie jeden pałac. Dziesiątki, setki pałacyków, cudownie utrzymanych ogrodów, większość bardzo starych. I każdy wołał do mnie! 😉

Juliette, Georgia – miasteczko z filmu Smażone Zielone Pomidory – Whistle Stop Cafe

Myrtles Plantation – owiane tajemnicą, gdyż ponoć straszą tu duchy

dwójki zamordowanych przez nianię dzieci i samej tej niani…

Rosewood Plantation w Louisianie, którą obsługiwało niegdyś ponad 3 tysiące niewolników

Nie jestem chyba w stanie powiedzieć co, oprócz ludzi, o których za chwilę, stanowiło dla nas najlepszą atrakcję. Śmialiśmy się z Dawidem, zachwyceni, kładąc się spać, że oto za nami kolejny najpiękniejszy dzień tej podróży – co jeden dzień było jeszcze lepiej! Tyle zobaczyliśmy, tyle zwiedziliśmy, tyle nowych rzeczy posmakowaliśmy, poczuliśmy, że nie mam słów..! No i byliśmy sami ze sobą – utrwaliliśmy tylko to, co nas łączy od 17 lat. Lepiej być nie może!

No i jednym z niesamowitych odkryć była dla nas muzyka country. NIGDY wcześniej tego nie słuchałam. W ogóle jak ktoś przy mnie wspominał o tym, to się zamykałam szczelnie jak worek próżniowy na takie odkrycia, więc was rozumiem. Ale na Południu mielismy do wyboru albo rap – który nagle w ogóle nie pasował do naszych wojaży, albo to. Jakieś 15 różnych stacji radiowych nadających country, 3 raperskie i 1 ze zwykłą muzyką, tak zwykłą jak w domu. I nagle country zrobiło nam całą wyprawę. Nie śmiejcie się, dopóki nie przesłuchacie tej całej składanki – no niektóre piosenki są naprawdę superfajne, a klimat, jaki mieliśmy z nimi – fantastycznie wpasowywała się w klimat tej podróży bez celu. Bez pośpiechu, ciesząc się sobą i życiem, robiąc proste rzeczy – kochając się, jadąc, jedząc, bawiąc… Posłuchajcie kilka razy tego, piosenek Luke Combsa („Beautiful Crazy!”),  i „Knockin’ Boots” Bryana, a będziecie wiedzieć, o co mi chodzi! A potem dajcie znać, jeśli wam wpadło w ucho 😀

 

5. PATRIOTYZM

Znamy to z każdego jednego filmu dziejącego się w USA. „God bless America” nigdzie nie brzmi tak patetycznie jak tam! A dlaczego? Bo ta duma z przynależności do swojego kraju jest po prostu autentyczna. Ludzie tam są absolutnie przekonani, że żyją w najlepszym kraju na świecie – najpotężniejszym, najbogatszym, najszczęśliwszym. I są za to wdzięczni tej amerykańskiej ziemi, jej wielokulturowemu dziedzictwu i wolności, o którą wiele lat walczyli. Nigdzie też chyba indziej zawód policjanta, burmistrza, a przede wszystkim: ŻOŁNIERZA (to aż się prosi o napisanie dużymi literami) nie jest tak otoczony czcią i publicznym uwielbieniem jak tam. Serio! Narodowe i stanowe flagi łopoczą WSZĘDZIE – przy większych firmach, salonach samochodowych, pod domami, na skwerkach, klombach i wszelkich publicznych miejscach. Do tego co kawałek widać billboardy nawołujące do czynnej służby w wojsku czy w policji i te billboardy jakoś tak od razu człowieka łapią za serce. Czuć ten patos, a raczej tę narodową dumę, której – będąc tam – nawet zazdrościłam…

Oczywiście, można też powiedzieć, że czuć też tę słynną amerykańską megalomanię, ich irytujące poczucie wyższości. Ale po pobycie tam, uważam, że chyba słusznie są dumni… ludziom się tam łatwiej żyje. Nie mają kompleksów, znają swoją wartość i siłę, nie muszą się popisywać, by coś ugrać ani na własnym podwórku, ani na arenie międzynarodowej. Gdzie nie pojadą, są dobrze przyjęci. Przynajmniej takie robią wrażenie: dumni z własnych korzeni, z historii, pewnie czują się w każdym towarzystwie. Nawet ci, co nie wybrali Trumpa, się za niego nie wstydzą – uważają za zło konieczne, które w końcu przeminie i sprawiedliwość zwycięży, a America will be great again!

A, no i muszę zaznaczyć, że zwiedzaliśmy Południe, które jest skrajnie konserwatywne i po pierwsze – uwielbiają Trumpa, po drugie: nazywane są pasem biblijnym, bo ogromna większość tam wierzy w Boga i są silnie praktykujący (kościołów więcej niż w Polsce – ale tak naprawdę nie tyle kościołów, co wspólnot). Dlatego też prawdopodobnie tak mocno czuć tam te patriotyczne i religijne akcenty. Jaki kraj – taki obyczaj!

6. SPORT

Szkolny król i królowa – kapitan drużyny sportowej i śliczna cheerleaderka. Kto nie kojarzy tego złotego teamu z filmów? Jak mieliśmy się przekonać, to nie tylko filmowa rzeczywistość. Sport jest dla Amerykanów pewnym standardem, codziennością, powietrzem. Rodzą się, kibicując swojej lokalnej drużynie, gotowi krzyczeć do zdartego gardła i wydać ostatnie pieniądze na koszulki z logo zespołu, i umierają prawdopodobnie każąc się chować w tej właśnie koszulce. W pubach i na stacjach nie mówi się o niczym innym, a na rozgrywane w okolicy mecze przychodzą wszyscy, a kto naprawdę nie może – śledzi go w lokalnej telewizji czy radio. Serio. Przekonaliśmy się o tym osobiście!

Któregoś dnia, wracając z plaży i „domowego” objazdu, minęliśmy na autostradzie 3 autobusy z logo drużyny sportowej, eskortowane przez policję. „O, jadą kibice na mecz”, pomyślałam. Sprawdziliśmy szybko i co się okazało? Tego wieczoru właśnie miał się rozpocząć sezon rozgrywek uniwersyteckich w footballu amerykańskim, a lokalna drużyna – Baylor Bears – grała z gośćmi z uczelni Stephen F. z Austin. To dlatego od kilku dni całe miasto było przybrane w drużynowe kolory (zielony i żółty)! Zastanawialiśmy się, czemu nawet małe dziewczynki chodzą na codzień w strojach drużynowych, ale co my w końcu wiemy… no to się wyjaśniło 😉 Nic nam nazwy drużyn kompletnie nie mówiły, ale jako że na liście „to do” był do zaliczenia co najmniej jeden mecz (co prawda – baseballowy 😉 ) ale nie mogliśmy sobie odmówić zobaczenia lokalnych gwiazd.

Poszliśmy zatem na mecz, prosto z plaży. Bilety – 30$. Stadion – ponad 40000 – PEŁEN. Pełen rodzin, dzieci, młodzieży. Trybuny pękały w szwach, do setek kiosków z jedzeniem, lodami, napojami – horrendalne kolejki. Cały tłum przebrany w barwy drużyn. Kojarzycie atmosferę w trakcie Mistrzostw Świata w quidditcha? Właśnie tak to wyglądało. Istna magia!.. Atakcja goniła atrakcję, między wieloma przerwami w meczu (właściwie sam mecz trwał 1/6 całego spotkania – większość stanowiły te przerwy 😉 ) losowano sektory, w których rozdawano darmowe burgery, obowiązkowo była kiss camera, wyścigi małych dzieci na quadach, pokazy cheerleederek (WOW),  lokalnych gwiazd muzyki, koncerty muzyki symfonicznej, występy psów itp, itd. No szok po prostu. Całe miasto świętowało jak na 4 lipca. Głośno, wesoło, dynamicznie, energia aż buchała. I cudownie było patrzeć, jak studenci tłumnie przyszli na mecz wspierać swoich kolegów. Nam się tak udzieliła ta atmosfera, że chcieliśmy pójść na kolejny mecz, choć zupełnie nie czaimy nadal, o co chodzi w tym amerykańskim futbolu…

7. DRIVE IN THEATRES

Odkąd obejrzałam raz w telewizji, jak nastolatkowie jadą oglądać filmy samochodami, i tak sobie pod chmurką siedzą, piją, migdalą się i oglądają film – stało się to moim marzeniem. I udało się to zrealizować w Waxachachie! Pojechaliśmy obejrzeć film, już niestety nawet nie pamiętam tytułu, jakąś komedię dla dzieci, jak się okazało. Niesamowity klimat – tysiące aut na powietrzu, wszyscy ze zgaszonymi światłami, ludzie na pakach pickupów lub w bagażnikach, grille, pieski, dzieci, nastolatkowie, dorośli – pikniki, wino, piwo, śmiech i dobra zabawa. Zazdrość milion takiej rozrywki… wspaniałe!

7. OBSŁUGA KLIENTA

Ech, to jest coś, czego my jeszcze po prostu nie znamy. To jakbym wam miała nagle zacząć bajki opowiadać… nie chodzi o to, że możesz używane rzeczy zwracać do Walmartu. Nie. Chodzi o przemiłe podejście, tak ujmujące i nienachalne, że ze sklepu wychodzisz obładowany rzeczami, których nie potrzebowałeś, i jeszcze masz poczucie najlepiej wydanych pieniędzy w życiu.

Jeśli lubisz zakupy – to nigdzie nie sprawią ci takiej frajdy jak tam! Bez względu na to co próbujesz kupić i gdzie – nawet w rzeczonym Walmarcie kasjerki są przemiłe – ekspedientka zawsze cię znajdzie i tak obsłuży, że ani się nie zorientujesz, jak poczujesz się jak milion dolarów.  Albo tak, jakbyś miała wydać milion. Traktują cię nie tylko profesjonalnie i uprzejmie, ale tak, jakbyś była ich przyjaciółką, dawno nie widzianą koleżanką. Jak w czymś wyglądasz słabo – nie będzie udawać, że nie, ale przyniesie ci dziesięć innych rzeczy, żeby cię wystylizować jak trzeba. Jak ta poduszka jest za duża lub zbyt droga – pokaże ci inne, albo dywanik, albo niewielką grafikę. Znajdzie w tobie coś, by cię skomplementować, np „ale masz ładne paznokcie!”, albo „ślicznie wyglądasz, kochanie!”, „ale z pana postawny mężczyzna, wow!”. Oczywiście – na Ty, bez fałszywego dystansu. Taka ekspedientka wypyta o twoją rodzinę, powód wizyty, opowie o swoich kłopotach i opowie śmieszną historię. A na koniec dorzuci coś gratis i jeszcze najchętniej przytuli. Jak w domu. TAK! Tak mogę robić zakupy każdego dnia!

Sami wiecie, jak u nas jeszcze do tego daleko…

8. LUDZIE

Właściwie już rozwinęłam ten temat w poprzednich akapitach, ale.. jeszcze raz.

Ludzie – to najlepsza przygoda, jaka nas spotkała tam. Raz, że niemal w każdym domu znaleźliśmy przyjaciół wszyscy chętnie poświęcali nam czas, zapraszali do stołu, dzielili się swoimi historiami, polecali najlepsze miejsca, atrakcje, restauracje w okolicy – to jeszcze sprawiali, że na drugim końcu świata mogliśmy się poczuć jak u siebie. Aż naprawdę zaczęliśmy snuć plany o przeprowadzce, albo chociaż te o wakacyjnym domu. Coś przepięknego. Zakochałam się – to mało powiedziane… nigdy nie spotkałam się z taką życzliwością, jak właśnie na Południu. Czułam, że ludzie ci otwierali przed nami nie tylko swoje domy – ale i serca. Niesamowite, największa nasza radość w tej podróży! Nie wiem, czemu ludzie u nas są jacyś spięci, marudni, wiecznie nieszczęśliwi i przenoszą te emocje na drugiego człowieka.. cudzą krzywdą się bogacą, wbitą złośliwie szpilą poprawiają sobie humor. Oczywiście, generalizuję, wszyscy mamy zarówno przyjaciół, jak i nielubiane osoby w swoim otoczeniu. Ale ogólnie, jako społeczeństwo, jesteśmy – w kontraście z ludźmi tam – zrzędliwymi, złośliwymi nieszczęśnikami. Takiej lekkości nawiązywania kontaktów powinniśmy się uczyć od przedszkola, powstrzymując się od oceniania, radzenia, wywyższania się, w ogóle zwracania uwagi na wygląd, zasobność portfela. Przykład – codziennie ktoś przy okazji zaczepiał mnie, by zapytać, skąd jesteśmy, bo mówimy w innym języku, albo panie w kasie – regularnie mówiły „I love your nails!”, „Awesome dress”, „You look beautiful”, nawet mój mąż od starszej pani w sklepie usłyszał, że jest „handsome gentleman” 😉 Czy u nas się tak zdarza? Nieczęsto, prawda? A co nas tak drobny wyraz życzliwości wobec drugiego człowieka kosztuje? NIC…

NASTAWIENIE. W tym tkwi sedno. Mam wrażenie, że oni nie myślą na starcie, że nie potrafią, że to jest bez sensu. Pełną parą, na sto procent, prą do przodu. Pełne zaangażowanie, bez półśrodków. Jak się sparzą – trudno, ale może akurat coś im się jednak uda? Takie nastawienie, pozytywne, widać i czuć prawie od każdego mijanego człowieka. Z reguły ich uśmiech, pogodne nastawienie, sympatia buduje pozytywne emocje i u odbiorcy. A wszyscy wiemy, że to już połowa sukcesu, prawda..?

Strasznie im tego zazdroszczę. Chciałabym bardzo, by u nas tak było – ile dasz, tyle wyjmiesz. Od pani w okienku oczekuję, że mi pomoże, a nie będzie patrzyła z wyrzutem, jak znowu źle wypełniłam jakiś formularz. Od ekspedientki oczekuję minimum zainteresowania klientem, nienachalnego doradztwa, a od kasjerki przynajmniej życzliwego „dzień dobry” i miłego tonu w pytaniu „kartą czy gotówką?”. I wiem, że trzeba zacząć od siebie – ja zawsze staram się być miła. Czasem plotę trzy po trzy, żeby po prostu rozładować atmosferę, w takim urzędzie czy w innym „spiętym” miejscu. Nie kumam, czemu nie możemy być zwyczajnie dla siebie milsi? Chciałabym tego bardzo, jak nie dla siebie, to swoich dzieci. Kawa w okienku w MacDonaldzie lepiej smakuje, gdy poda ci ją szczerze uśmiechnięta pani, życzy pięknego dnia i nazwie cię „swoim kochaniem”, choć widzi cię pierwszy raz w życiu. Dzień jest od razu łatwiejszy. Serio. I ten prosty gest niesie się potem dalej – i dalej, zataczając coraz szersze kręgi. Dobro powraca, tak jak życzliwość. To takie proste! Pozostaje mieć nadzieję, że może i my kiedyś do tego dojdziemy…

O naszych największych atrakcjach i przygodach z naszymi gospodarzami będę Wam opowiadać w kolejnych wpisach. Wymyśliłam sobie, że skoro pojechaliśmy na zwiedzanie pięknych domów, a faktycznie każdy z tych domów był dla nas jakąś przygodą, historią – to je wam opowiem, po kolei. Ze zdjęciami. Masa tego była, ale postaram się tak spiąć, by pokazać je wszystkie! Także – stay tuned <3 Będzie się działo…

Wasza Pat