Nowy Rok to dla wielu z nas czas symboliczny. Nowy początek, nowa ja, nowe życie – milion możliwości. Robimy postanowienia i plany, marzymy, że staniemy się lepszymi wersjami siebie. Weźmiemy się za to, co od miesięcy, jak nie lat, leży odłogiem, odkładane na świętego Nigdy. W moim przypadku na niewiele się to zdaje, śmiem twierdzić, że należę w tym do 99% społeczeństwa, którzy nie dotrzymują postanowień noworocznych… co więcej, zdarza się, że wpędza to nas w (co najmniej) złe samopoczucie, jeśli nie skrajne niezadowolenie z samych siebie. Zamiast pozytywnego motoru do zmian ustawiamy bat nad sobą i ciągle boimy się, że spadnie. Dlatego spada. Zawsze. 

 

Od kilku lat z tego powodu nie robię żadnych postanowień. Nie analizuję starego roku, nie doszukuję się w nim żadnych zdarzeń stanowiących o reszcie mojego życia. Po prostu cieszę się tym, co mam, bo mam tak wiele: cudowną rodzinę – zdrowe dzieci, kochającego męża, wspaniały dom, który daje mi mnóstwo radości. Codziennie nowe wyzwania i pełen wachlarz opcji, które mogę wykorzystywać, nadając mojemu życiu nowy sens, z dnia na dzień. Nie tylko w Nowy Rok. Nie spinam się i nie zarzekam, nie obiecuję, że schudnę (już mam to w nosie), że będę bardziej cierpliwa (przecież codziennie się staram), itp, itd. Chcę po prostu żyć pełną piersią, bo jeśli miałabym nazwać jedną rzecz, którą uświadomiłam sobie w zeszłym roku to to, że nie znasz dnia, ani godziny, gdy może zdarzyć się wszystko. Wszystko, co odmieni twoje życie, bez baczenia na twoje plany i marzenia, a choćby i zwykłe przyzwyczajenia. A przede wszystkim – wszystko, co może odebrać ci to, na czym najbardziej nam zależy – poczucie bezpieczeństwa, zdrowie, a nawet życie… dlatego nie można, a po prostu trzeba, TRZEBA korzystać z każdej chwili. Przeżywać je całym sobą. Nie marnować czasu na rozpamiętywanie, złość, nienawiść, żal. Kochać, śmiać się, zwiedzać świat. Żyć pełną piersią. Nawet, jeśli z nutką smutku czy strachu – w końcu to również emocje, wpisane w nasze życie… Jednocześnie mocno wierząc, że wszystko skończy się szczęśliwie. Wierzę w to z całych sił, najlepsze jest dopiero przed nami…

Dzisiaj ruszam w planowaną od kilku miesięcy podróż do Hong Kongu. Za parę godzin, na kilka dni. Mieliśmy stamtąd lecieć do Los Angeles z Martą i resztą przyjaciół, ale wydarzenia rodzinne zmusiły nas do rezygnacji z tych wakacji już parę miesięcy temu. Dziś ruszamy do pracy, na targi, pierwszy raz w życiu, w obce miejsce, obcy świat. Z duszą na ramieniu, bo wolelibyśmy zostać w domu, z najbliższymi, bo taki czas, że więcej w nas strachu niż radości. Miałam tyle planów do tej podróży, od wielu lat wiedziałam, że w końcu tam pojedziemy, myślałam, że przygotuję się do zwiedzania, co zjeść, gdzie pójść… ale nie. Życie zaskakuje nas na każdym kroku i nie zdążyłam przeczytać nic o tym mieście. Do dziś nie było pewne, czy polecimy. Jedziemy więc niemal zupełnie w ciemno, z otwartym biletem, bo nie wiemy, kiedy nam przyjdzie wracać. Ale też, chociaż nie cieszymy się tą podróżą, bo wypadła w najgorszym czasie, to mam zamiar na miejscu wykorzystać każdy moment. Choćby na naładowanie baterii na kolejne trudne miesiące. Choćby tylko wyspać się. Zobaczyć coś nowego, zachwycić się, rozszerzyć horyzonty. Może się uda odpocząć trochę, uspokoić się, nabrać dystansu… chociaż to chyba niemożliwe, to się postaram, bo muszę.

Trzymajcie kciuki, byśmy dolecieli szczęśliwie, bo pierwszy raz w życiu boję się lecieć… najbardziej o dzieci się boję, które zostają tutaj. Pod najlepszą opieką, ale bez nas. Ale odsuwam od siebie wszystkie złe myśli! Będzie dobrze, bo musi!!!

     (A zupełnym nawiasem… może ktoś z Was coś poleci, co trzeba w HK zobaczyć? Co i gdzie zjeść? Ktoś był tam kiedyś? Mam wrażenie, że lecę w dziwne, nieznane miejsce. Mój control freak w środku szaleje i pewnie stąd ten przedwyjazdowy niepokój, którego nie znałam dotąd… potworne uczucie 😉 Dodajcie otuchy!…)

Tymczasem… lecę dopakować walizkę! Buziaki i do napisania na miejscu! <3