Mam pięcioro dzieci i stuprocentową pewność, że nie ma drogi na skróty. Każdego syna muszę wychować oddzielnie, indywidualnie podchodząc do jego potrzeb i możliwości. I chociaż natura ludzka i nasze oko każe szukać podobieństw i różnic – o tyle porównywanie dzieci, zarówno w rodzeństwie, jak i w genetycznie obcej sobie grupie równolatków – kompletnie mija się z celem i nie wnosi nic konstruktywnego, poza jedynym słusznym stwierdzeniem: KAŻDE DZIECKO JEST INNE!

Piszecie do mnie często, żebym zaapelowała do ludzi, którzy nadmiernie szukają podobieństw, albo wytykają różnice między swoimi lub cudzymi dziećmi. Porównywanie to nie odbywa się jedynie poprzez stwierdzenie faktów, ale jest nacechowane negatywnie bądź pozytywnie – co oznacza, że zawsze kosztem drugiej strony. A wydawałoby się, że to jasny i oczywisty, prosty jak drut i dawno obgadany truizm: DZIECI SĄ RÓŻNE i KAŻDE JEST INNE. Co więcej, to nie jest jedynie fakt sam w sobie – ale przede wszystkim wyznacza drogę postępowania, czyli jasno ustawiony drogowskaz dla NAS. Nas, rodziców, dziadków, opiekunów. To my musimy znaleźć drogę do dziecka i dotrzeć do niego, tak samo jak ono, instynktownie, szuka jej do nas. Droga ta jest zawsze indywidualna, jedyna w swoim rodzaju, tak samo jak wyjątkowe jest nasze dziecko. I musimy tę drogę wytyczyć tak, byśmy się kochali i we wspólnym szacunku i miłości dojechali aż do kresu sił.

porównywanie dzieci

Chcecie przykład? Babcia A ma swoją ulubioną wnuczkę B, i co chwilę mówi: „A B w tym wieku już korzystało z nocnika. A C nawet nie mówi, że zrobiła!”. „Ale ta C jest głośna, nigdy B taka nie była”. „Ale ta moja B jest mądra, zobacz”. Z miejsca chyba odwinęłabym się ciętą ripostą na takie zachowanie i chyba tylko dlatego nigdy mi się to nie przydarzyło. Byłabym już skłócona z całym światem, bo za każde swoje dziecko poszłabym na noże! Na szczęście w mojej rodzinie ani bliższej, ani dalszej, nikt nie faworyzował żadnego mojego dziecka kosztem drugiego. Ale potrafię to sobie wyobrazić, bo wiele razy byłam świadkiem podobnej rozmowy. Inna sytuacja: „A twój brat ma same piątki, czemu nie uczysz się tak jak on?”. „Twój brat ma porządek w pokoju, a ty bałagan.”.

Koszmar! Czy ktoś myśli, że drugie dziecko naturalnie zawinęłoby się do sprzątania pokoju bez przeklinania pod nosem? Czy będzie to kojarzyć z przyjemnością, czy wyłącznie odgórnie wymuszonym obowiązkiem (przez co będzie to robić jedynie na wyraźny rozkaz). Ta sama reguła znajdzie zastosowanie w każdej sytuacji – odrabianie lekcji (on już zrobił, a ty nie), wynoszeniu śmieci (czemu ty ciągle zapominasz to zrobić, ten nie zapomina!), itp, itd. Kompletnie bez sensu, a do tego sprawisz, że twoje dziecko czuje się gorsze. Do tego wzbudzisz między swoimi dziećmi  zdrową rywalizację z pogranicza nienawiści i zawiści… a przecież wcale tego nie chcesz!

No nie wyobrażam sobie także sytuacji, bym pytała chłopców:

– Co dziś dostałeś?

– Piątkę – mówi Filip.

– A ty, Maks?

– Tróję.

– A twój brat piątkę. Można? To się lepiej postaraj następnym razem.

No koniec świata. Obstawiam, że Maks, po takiej akcji, w ogóle nie chciałby usiąść do lekcji, a z czasem – przestałby chodzić do szkoły. Abstrahując od faktu, że trója może być czasem dobrą oceną (jeśli jest z trudnego sprawdzianu lub niezapowiedzianej kartkówki – jest OK dla mnie. Nie mam ciśnienia, ważne, że coś utrwalili w głowie, a resztę się udoskonali z czasem), to każde dziecko potrzebuje innej ilości i jakości wysiłku, by uzyskać taką ocenę. Jeden na tróję będzie się uczył, drugi piątkę dostanie bez nauki. Poza tym nie można porównać sprawdzianu z matmy i – dajmy na to – muzyki, chociaż oczywiście różnie bywa.

Ale szkoła szkołą, zajmijmy się mniejszymi dziećmi. Choć nikt raczej nie krytykuje moich dzieci – a wara 😉 – nader często spotykam się z porównywaniem wyglądu. OK. Nie mam nic do tego, by ktoś stwierdził, że jeden jest lub nie jest podobny, ale, o rany, jak mnie to denerwuje, gdy ktoś mi porównuje bliźniaki!

Moje twinsy to jest najlepszy przykład na to, że dzieci są różne. Jeden tata, jedna mama, jeden brzuch w tym samym czasie. Tak samo karmione i od maleńkiego traktowane. Co więcej, nawet ubierane podobnie, bo tak mi się podobało. Niby jednakowi, a co się okazuje? Są całkowicie inni! Różnią się wyglądem, wzrostem, układem kostnym (krótki / długi tułów), charakterem, zachowaniem, spaniem bądź niespaniem w nocy, inaczej chorują, inaczej okazują uczucia, są inaczej bystrzy – każdy w swojej dziedzinie, to już widać, jak ukształtowały się ich upodobania i nawyki… I ja te wszystkie różnice widzę – przecież mam oczy – i kocham każdą jedną. A słyszę:

– O, to bliźniaki? A nie wyglądają! (oczu wywrót!)

– Jaka szkoda, że dwujajowe. Fajne by były dwa takie same. (nóż się otwiera w kieszeni..)

– Ale to na pewno bliźniaki? Bo są różne! (odkrycie nie z tej ziemi)

– Jeszcze takich bliźniaków nie widziałam! To niemożliwe! (aha)

– Ale jeden jest dużo wyższy! Jak to? (. . .)

I tak dalej, i tak dalej. No matko jedyna! Po pierwsze, za jaką cholerę ktoś obcy myśli, że w ogóle może sobie pozwolić na takie komentarze, to nigdy nie pojmę. Po drugie, nie dość, że to niegrzeczne, to zwyczajnie głupie, bo bliźniaki dwujajowe mają dwa zupełnie różne zestawy genów i to, że są karmione tym samym od zarania może co najwyżej wskazywać na podobne upodobania kulinarne w przyszłości, ale i nawet to niekoniecznie. Mogą być tak różni jak brat różny jest od siostry, czy starszego lub młodszego brata – zarówno w wyglądzie jak i charakterze. Wszystkie te cechy, które wymieniłam – wzrost, wygląd, charakter – to cechy osobnicze. Unikalne, indywidualne, wyjątkowe. I każde dziecko w taki sam sposób – unikalny – musi być traktowane. Nawet bliźniaki, chociaż wiele rzeczy odwalamy tu hurtem – jak pory jedzenia, czy wspólne kąpiele i zabawę.

Oczywiście mam tu na myśli moje i Dawida oczekiwania względem dzieci – od każdego wymagamy czego innego, inaczej. Wiemy, że Maks ma głos donośny, że go słychać w Afryce i chociaż często upominany – zawsze jest głośniejszy od reszty, więc przymykam na to często oko. Tak samo, jak wiem, że Felek jest wrażliwy i boi się ciemności, więc go nie wysyłam do piwnicy wieczorem czy po coś do ciemnego garażu, w którym padła żarówka. Filip jest maksymalnie niecierpliwy, wszystko musi mieć na zaraz (ciekawe po kim 😉 ), co często doprowadza nas (a głównie mnie, ciekawe czemu 😉 moje lustro!) do szału, ale też na więcej mu przez to pozwalam, bo wiem, że inaczej go rozerwie od środka.. znam to. Gucio obraża się, gdy się go karmi, więc choćbym stała na rzęsach ze złości, bo chcę szybko wyjść, a on je – to nie karmię siłą łyżeczką. A Leon z kolei musi mieć w dzień czas na zamulanie, bo straszny z niego leniuszek. To takie proste rzeczy. Ale też nigdy nie wymagałam, by chłopcy jednocześnie przestawali sikać w pieluchy czy uczyli się czytać w konkretnym wieku. Albo żeby spali w całkowitej ciemności, bez lampki. Po prostu wszystko przyszło w swoim czasie. Co z tego, że dziecko zacznie czytać samodzielnie jak będzie miało pięć lat czy siedem, zacznie mówić w wieku roku czy dwóch? W końcu przecież zacznie, dojdzie do tego w swoim własnym tempie. I tylko to się liczy. Przyspieszając ten proces, porównując, dogryzając tylko sprawimy, że dziecko będzie rosło w poczuciu bycia mniej zdolnym, mniej bystrym, mniej dowartościowanym.

Oczywiście, nie mylmy tego z codzienną rutyną. Często muszę jednocześnie komenderować domowym czynnościom: naraz (czyli hurtem u nas 😉 ) kąpiel, kolacja, odrabianie lekcji, sprzątanie i zabawa. Spanie niemal o równej porze (starszaki po 20:30 mogą jeszcze poczytać, ale w swoich łóżkach), pobudka… W naszej rodzinie kompletny indywidualizm tych codziennych rytuałów rozwaliłby cały dzień. Za dużo nas, by każdemu poświęcić indywidualnie czas na wszystko, nigdy nie usiedlibyśmy wówczas do wspólnej gry czy innych wspólnych zajęć, a co gorsza nikt nie zdążyłby do szkoły czy pracy! Tym indywidualnym czasem muszę bardzo rozważnie dysponować, to najcenniejsza rzecz w naszym domu. CZAS, a raczej jego ciągły brak. Ale to temat na inny post…

W ogóle nie potrafię zrozumieć, czemu ma służyć porównywanie dzieci ze sobą. Ani w rodzeństwie, a już w ogóle – do dzieci obcych ludzi. To już mnie w ogóle wręcz szokuje: no jak mogę swojego syna porównać do córki sąsiadki? I co to komu pomoże czy da? Dowartościuje kogoś? Przecież na to, kim jesteśmy, składa się szereg składowych: geny, charakter, ale i wychowanie, rodzina, w której dorastamy, dom, w którym mieszkamy i z kim go dzielimy. Dlatego nie ma nic bardziej naturalnego niż to, że się różnimy! Zachowanie dziecka z patologicznej rodziny, który od małego miał siedem domów i pięciu tatusiów, z których żaden go nie szanował, nie może zostać porównane do dziecka, które dorasta w cieplarnianych warunkach i jest przykładem dobrego zachowania. To ekstremalny przykład, ale często go słyszę: „Popatrz na niego, nie możesz go naśladować? Czemu nie możesz być taki jak on?”. No widocznie nie może. Po prostu. I trzeba nad tym pracować, jeśli zachowanie jest złe – dotrzeć do niego i pomóc mu. Porównywanie tego rodzaju nie przyniesie zupełnie nic dobrego. Co najwyżej pozwoli się poczuć gorszym, głupszym, a stąd już prosta droga do zniechęcenia, olania, odpuszczenia sobie i zaprzepaszczenia swojego potencjału. Co innego motywować: „Zobacz, skoro jemu się udało, to dlaczego nie spróbować, może tobie też się uda?”, a co innego podcinać skrzydła: „Zobacz, jemu się udało, ale tobie się pewnie nie chce nawet spróbować”.

Widzę tu jednak pewne podobieństwo upodobania do zapiekanek i keczupu 😉 

I tu również… ale może to magia telewizora 😉

I kilka kadrów na pożegnanie zimy! Od mniejszego i większego krasnoludka – w równym stopniu przesłodkich 😉

Nastawienie. Grunt to nastawienie. Wszystko można tym zbudować – lub jednym słowem zniszczyć. Dzieci trzeba wspierać, motywować, nagradzać, a czasem owszem, karać, i to konsekwentnie realizować – ale nigdy nie wymagać, by stały się kimś, kim po prostu nie są. To po pierwsze niemożliwe, a po drugie – bardzo frustrujące i dla dziecka, i dla nas. Bo nie słucha, nie chce, jest złośliwe… Nie, nie jest. Jest inne po prostu. Uważajmy na to bardzo – bo niechcący możemy wychować pozbawione wiary we własne możliwości brzydkie kaczątko, które będzie musiało w dorosłym życiu będzie szukać swojego prawdziwego ja. A przecież kochamy swoje dzieci jakie są i pokroilibyśmy się za nie. Nie dopuśćmy więc do tego!

Im więcej myślę o wychowywaniu dzieci, tym więcej uzmysławiam sobie, że nie ma jednej, uniwersalnej metody wychowawczej. Wszystkie musimy dostosować do nas samych i naszych dzieci. Tak samo bowiem jak różnią się dzieci, tak różnią się dorośli. Szukanie sensu i wspólnego algorytmu to droga donikąd – dowodzą temu chociażby wciąż złe algorytmy na fejsie 😉 Po prostu musimy być otwarci na drugiego człowieka, czy małego, czy dużego, i wychodzić im naprzeciw. Każdy z nas jest cudem samym w sobie. Trzeba do każdego indywidualnie podejść – a wtedy cuda dzieją się same. Codziennie!

 

~ Wasza (mądrala 😉 ) Pat