Spośród wszystkich pytań, jakie słyszę nader często w kontekście mojego wielomacierzyństwa, z pewnością jedno jest nagminne. Pojawia się dosłownie w każdej rozmowie z nowo poznaną osobą, ale powraca i w drugiej, trzeciej, a nawet sto pięćdziesiątej piątej. NO JA NIE WIEM, JAK TY TO OGARNIASZ? Odgórnie zakładają, że ogarniam. Bo w sumie co: żyjemy, jesteśmy względnie szczęśliwi i niepoobijani, wyglądamy na najedzonych i jako tako domytych, to ogarnięci. Ale…

Nikt nie wie… wróć. Mało kto wie, co to znaczy być wielomamą. Co znaczą sterty ubrań w koszu na pranie, które dosłownie nigdy nie znikają, zmieniają tylko skład. Albo jeden duży i zupełnie oddzielny kosz na niesparowane skarpetki. Albo obiad dla siedmiu osób – codziennie, plus śniadania i kolacje. Zakupy w Lidlu na pełne kosze minimum 1-2 x w tygodniu. Rachunki za wodę, prąd i wycieczki szkolne, przedszkole, żłobek. Ale to jest pikuś. Moim Everestem, z którym codziennie muszę wygrać jest jednak hałas, który generują moje dzieci, każde po równo spragnione uwagi i zainteresowania, bez względu na wiek. Harmider? Nie, u nas jest istna kakofonia. Nad wydzierającymi się dziećmi góruje głównie jeden okrzyk, próbujący (bez powodzenia) okiełznać ten chaos. Sto razy dziennie. Mój oczywiście. No ale. Nikt nie mówił, że będzie lekko, więc dopóki to tylko hałas jest moją achillesową piętą, to luz. I ten bałagan, bo jakoś nie potrafię dzieci nauczyć odkładania rzeczy na miejsce. Z tym też powoli uczę się żyć.

Najgorzej jednak wychodzi mi zaspokajanie. Nie męża, nie siebie, ale wiecznie głodnych uczuć, emocji, wrażeń, przytulasów, pocieszenia, rozmowy, gilgotania, zabawy, grania – dzieci. Moje dzieci są jak nienasycone roztwory, chłonące dosłownie wszystko w ilościach przepastnych, jak wszystkie dzieci.

Naraz.

Razy pięć.

I o ile jestem w stanie bez konsekwencji olać bajzel i hałas, wymknąć się do góry lub przekrzyczeć, o tyle z tym zaspokajaniem bywa kiepsko. I tu nie ogarniam. Nie wiem, czy jest tu na sali matka, która ogarnia, więc wyrzuty sumienia mam jeszcze małe, ale nie wiem, co będzie, gdy bliźniaki skończą 20 lat. Może wszyscy już dawno będziemy do siebie wzajemnie pisać listy z psychiatryka? Who knows? Ale fakt jest faktem: NIE OGARNIAM TEGO. Często moje dzieci kładzie się spać bez czytania bajek (ba. Raczej w mniejszości są dni, w których coś im czytam). Zazwyczaj nie dostają pełnych pięć posiłków dziennie i bardzo zazwyczaj dostają na śniadanie płatki z mlekiem lub słodkie bułki, bo „nie zdążyłam”. Wiele razy nie możemy znaleźć konkretnego ubrania, bo przepadło w praniu. Albo pary porządnych gaci. Albo mają często nieprzycięte paznokcie, nie mam czasu ich umówić do fryzjera, więc z reguły mają za długie włosy, itp, itd. Minimum dwa razy w tygodniu dostają do szkoły 3zł zamiast kanapek, bo nie było dobrego chleba, albo coś. Mimo faktu, że bardzo lubimy grać w gry (klasyki: Scrabble, Monopoly, Bingo, Farmer), to rzadko gramy, bo zanim się wieczorem obrobimy ze wszystkim, zazwyczaj jest za późno, a w weekendy mamy zasadę: jeden wieczór filmowy z popcornem, a drugi wieczór dzieci idą szybko spać, żeby rodzice mieli wieczór dla siebie. To taki nasz wentyl, żeby nie zwariować. Mimo wszystko jednak, wiele rzeczy dzieje się u nas nieregularnie, za rzadko, nieczęsto, niemal nigdy. Ważnych rzeczy. Miłych rzeczy.

Ale wiecie co? TRUDNO. Mogłabym się bardziej spalać. Spinać. Mogłabym przestać chodzić spać o 24, a dorabiać nocki na tym mamowaniu i być bardziej perfect niż PPD i Zawadzka razem wzięte. Mniej czasu spędzać z telefonem w ręku (czyli mniej pracować), albo mniej chodzić na zakupy. Ale nie chcę. Muszę w tym wszystkim odnaleźć jakiś balans, żeby każdy był względnie szczęśliwy w tym niepełnym zaspokojeniu. I chociaż szala przechyla się raz na jedną, raz na drugą stronę, to dopóki nie wariujemy, jest OK. I  chociaż nie ogarniam, to ten nieogar jest moim domem. Muszę go pokochać – albo się spalić. Wybór jest prosty.

Znalazłam kiedyś w sieci mem, który choć nie mój, a Porypanej Panny M., bardzo do mnie pasuje. Wręcz jest dosłownie totalnie MÓJ, jeśli wiecie, co mam na myśli 😉

     I tego się trzymamy. Dopóki dzieci nie odrosną jeszcze bardziej od ziemi, to moja taktyka brzmi: PRZETRWAĆ. Kochać, przytulać, drzeć japę (bo inaczej się nie da, wbrew temu co mówią poradniki, a jak ktoś nie wierzy, niech kurna przyjdzie i stestuje swoje metody na moich, bo ja zasypiam przy poradnikach), i ŻYĆ, moi drodzy, ŻYĆ głównie. Razem, na kupie, w tym chaosie i hałasie, z  dwiema różnymi skarpetami, ale w pełni szczęśliwi ze sobą nawzajem. Niekoniecznie z wymagającym światem – to nam musi być dobrze, „najsampierw”. Reszta się jakoś poukłada, dotrze, odejdzie w niepamięć i niebyt.

No bo zobaczcie, czy nie mam powodów, by się już na wszystko inne nie oglądać, tylko być całkiem jednak, na przekór, zaspokojoną? No nie mam? (Zwłaszcza jak przychodzą paczuszki od TITOT? :D)

PS Wybaczcie brak zdjęć starszaków. Innym razem, bo… #nieogarniam

(Spodenki, czapeczki i kapcioszki – od naszego ukochanego TITOT)

     Z tą pozytywną myślą zostawiam Was, moi drodzy, na jakieś dwa tygodnie. Cudownym zbiegiem okoliczności okazało się, że jednak – jak co roku – jadę znowu na Kaszuby, już w tę sobotę! Po całym sajgonie ostatnich miesięcy mam wrażenie, jakby gwiazdka z nieba spadła prosto do mojego ogródka. Nigdy chyba bardziej nie cieszyłam się na wakacje, dlatego też zdecydowanie chcę się odciąć od wszystkiego – także od smartfona, żeby naprawdę odpocząć, zdystansować się, nabrać sił. Ale nie wierzę, bym czasem nie wrzuciła czegoś na Insta – stay tuned! I do napisania w drugiej połowie lipca!