Kwarantanna trwa już ponad siedem tygodni… Strasznie dziwny czas. Jak wszyscy, przeżywałam ją bardzo na każdym jej trudnym etapie: zdziwienie, zagubienie, strach, złość… a dzisiaj jestem już w fazie akceptacji. I chociaż powoli zbliżamy się do powrotu do normalności, to ja właśnie teraz najbardziej doświadczam tego, co przyniósł ze sobą czas izolacji. Wiele się o samej sobie dowiedziałam – i nie są to wyłącznie dobre rzeczy. Zdziwiłam się sama sobą wielokrotnie. I chyba bardzo mnie to doświadczenie zmieniło, tak docelowo, nie na chwilę… A przynajmniej bardzo bym tego sobie życzyła – zapamiętać tę lekcję do końca życia!

Kwarantanna. Nigdy, przenigdy taki scenariusz nie przyszedł mi nawet do głowy… Wielokrotnie wyobrażałam sobie i snułam plan awaryjny na przykład na wypadek wojny – przez trudną historię naszego kraju było to dla mnie zawsze, przynajmniej w teorii, możliwe. Ale zamknięcie w domu, z koniecznością pełnej izolacji od przyjaciół i bliskich, z dziećmi, pracą zdalną, zdalną szkołą i to ze względu na ryzyko zarażenia się potencjalnie śmiertelnym wirusem – o nie, to było dla mnie totalne science fiction. Szczególnie na początku – ale trwało to dość długo! – ani nie traktowałam poważnie, ani nie byłam pewna, czy mi się to wszystko po prostu nie śni. Serio, dzień w dzień budziłam się rano, jakby nigdy nic i wraz z pierwszym newsem z TVN24 z apki doznawałam szoku. Day by day, jak obuchem waliła mnie w głowę wiadomość o koronawirusie.

Nie do ogarnięcia.

Wraz z przekonywaniem się o realności tej dziwnej sytuacji, stopniowo narastało we mnie poczucie zagrożenia. Nie tyle o bliskich – chociaż widzenia ze światem, ze względu właśnie na obawę przed zarażeniem rodziców, bliskich, ograniczyliśmy niemal do zera – co o materialną stronę problemu. Wiedziałam, że te daleko idące ograniczenia w handlu, usługach, turystyce odbiją się ogromnie na rynku i że wszyscy za to zapłacimy – nawet ci, których kryzys bezpośrednio nie dotknie.

Codziennie przeżywałam gonitwę myśli: skąd weźmiemy na życie (a z początkiem marca zaczęłam nową działalność!), jak koronawirus wpłynie na nasz rynek, czy ludzie będą dalej chcieli kupować towary luksusowe (jak zabawki! To nie artykuł pierwszej potrzeby!), itp, itd… dodatkowo bałam się ogromnie o biznesy bliskich mi osób, a nawet zwyczajnie o stanowiska pracy przyjaciół. Przyjaciółka w połowie marca była w trakcie podejmowania jednej z większych życiowych decyzji. Zmiana pracy, miejsca zamieszkania… Stoi do dziś z nogami w rozkroku, nie będąc pewną, w którą iść stronę. Strasznie jej współczuję… Takie czasy… ile ludzi jest w podobnej sytuacji!

Nie wiem, czy do Was docierały w połowie kwietnia takie informacje, ale wiem, że ludzie w panice organizowali gotówkę, którą chowali w domu w rozmaitych kryjówkach, kupowali leki na zaś, zbiorowo kupowaliśmy też tonę jedzenia, robiąc zapasy, jakby niebawem miały zostać zamknięte sklepy. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, przestraszeni i reagowaliśmy co najmniej lekko histerycznie na te postępujące ograniczenia. Ja, na szczęście, uległam tylko jednorazowo panice i kupiłam ogromne zapasy jedzenia (pewnie dopiero w przyszłym roku zjemy w końcu ten ryż i makaron, który zdobyłam, stojąc w godzinnej kolejce w Lidlu), ale też dzięki temu naprawdę robimy teraz zakupy maksymalnie raz w tygodniu, a najczęściej jeszcze rzadziej. Zupełnie inaczej dzisiaj myślę o zakupach – zazwyczaj „wskakiwałam” do marketu na powrocie z pracy, kupowałam za dużo, nieprzemyślanie. Niby wchodziłam po dwie rzeczy, a wychodziłam z pełnym koszykiem. Nieraz dobre owoce gniły, bo kupiłam za zbyt wiele, albo kolejne książki z promocji, zgrzewka napojów, bo było taniej…

Dzisiaj zdecydowanie kupuję inaczej i myślę, że to już weszło nam w nawyk. Głównie dlatego, że to po prostu wygodne! Najpierw myślę, co ugotujemy w tym tygodniu (a zazwyczaj starcza mi co najmniej na 10 i więcej dni), jakie mięso i warzywa będą niezbędne, potem dodaję stałe na zakupowej liście produkty – wędlinę, twarogi, mleko, masło, pomidory, kakao, kawę, płatki, mąkę, podstawowe owoce – i ekstrasy, jak arbuzy, awokado, czekolady czy inne słodycze. Z taką listą idę na zakupy (wszystko w ilości dużej – zgrzewka mleka, 5 masełek, 3kg pomidorów, itd) – i potem naprawdę nie muszę się wracać do sklepu po „jedną” rzecz. To ogromna oszczędność zarówno czasu, jak i pieniędzy – ile razy na zakupach kupiłaś coś, czego nie potrzebowałaś? A im mniej razy będziesz w sklepie – tym mniej pokus.

Zmienił się też mój plan dnia. Wszystko robię niespiesznie, pozwalam czasowi płynąć i nie zawracam kijem Wisły, bo koniecznie chcę DZIŚ coś zrobić. Później wstaję i wcześniej się kładę, co ma niebanalny wpływ na moje nerwy – gdy jestem codziennie wyspana, sił i energii mam zdecydowanie więcej. Już wiem, że sukces danego dnia jest wtedy, kiedy nie drę się na dzieci, bo mi przeszkadzają w pracy, łeb mi nie pęka z nadmiaru niezrealizowanych zadań, a jeśli wszyscy wstali, zjedli i na koniec śpią spokojnie – to już jest wystarczająco super. Pierdoły takie jak pranie czy sprzątanie już od dawna nie zajmują miejsca w mojej głowie – staram się panować nad tym na bieżąco, rozdzielając domownikom codziennie niewielkie zadania (wielkie sprzątanie raz w tygodniu zawsze mnie przerażało. Nienawidziłam sobót większość swojego życia).

Nie stawiam sobie też wyimaginowanych celów, jak na początku kwarantanny – chciałam pleść makramy i kilimy, malować. Kupiłam farbki i pędzle za ponad 150zł – użyłam raz, przedwczoraj. OK, na pewno wiele razy jeszcze użyję, ale te parę tygodni żyłam w poczuciu, że zmarnowałam pieniądze, tak dziś cenne… że powinnam je używać, doszkalać się, gimnastykować się, by starczyło mi energii i na to. Tylko czytam znowu dużo, jak na wakacjach, i dziabię w ogródku. Ciągle coś do wsadzenia, pielenia, przycięcia… i ptaki do słuchania…

Zadziwiające, że rozwijanie hobby – co było moim planem na te tygodnie w stylu slow life – wydarzyło się u mnie mimo wszystko. Ale inaczej, niż sobie wyobrażałam. Zamiast obrazków, akwareli, kilimków – została kuchnia. Ile ja nowych rzeczy się nauczyłam o gotowaniu! O pieczeniu! Jak prawdziwie wyszkoliłam się w byciu gospodynią – to nie mam słów. Codzienna logistyka z posiłkami, pyszne, wykwintne śniadania, obiadokolacje, podwieczorki i owocowe przysmaki. Ile ciast upiekłam! A chleb? Z zamkniętymi oczami robię i nie ma dnia, by się dzieci nie upominały albo o niego, albo o bułki. Jestem taka szczęśliwa – z tego względu, że chociaż zawsze miałam wrażenie, że dobrze gotuję i mam fajne pomysły, to jednak najczęściej robiłam te same potrawy. Zupa, spaghetti na 3 dni, rosół na zmianę z ogórkową i żurkiem, bo nie miałam w tygodniu czasu, by przygotować codziennie coś innego. Teraz rozpieszczamy się kulinarnie, coś wymyślamy, kombinujemy, jak tu sprawić sobie kolejny kulinarny orgazm – i działamy razem. Chłopcy razem ze mną w kuchni uczą się gotowania i pieczenia – ile przy tym jest właśnie „quality time”..! Taki fundament – lekcja życia, która zostanie w nich na zawsze!

Nie zżymam się też ilością czasu, które dzieci spędzają grając w gry video. Przed kwarantanną limity w telefonach, zabierane dzieciom pady były na porządku dziennym. Teraz staram się panować nad tym, by najpierw były wypełnione obowiązki (lekcje, ogarnięcie domowej przestrzeni, pies, posiłki), a potem pozwalam grać i nie sprawdzam kto i ile minut, ile godzin. Po pierwsze – nie chce mi się wymyślać kolejnych zadań, by ich czymś innym zająć, a potem egzekwować, pilnować. Odpuszczam. W końcu dzieciakom też świat się zawalił. Mądra koleżanka powiedziała mi: „Tyle razy im mówiliśmy, że świat jest na zewnątrz, że mają korzystać, że w internecie tracą czas i młodość. A nagle zabroniono wychodzić, nie ma znajomości w realu, jest tylko dom i online.”. Bardzo mnie to poruszyło. To moje skostnienie względem gier i życia online, czego nie pochwalałam u młodzieży, dzisiaj powoli się załamuje. Na więcej pozwalam – rozmawiać, żyć w tym wirtualnym świecie komunikatorów… chociaż tak spotkają się z przyjaciółmi. Jak się nie ma co się lubi…

Dzisiaj cieszę się bardzo, jeśli codziennie spędzę co najmniej godzinę łącznie na prawdziwym quality time. Że coś wspólnie zrobimy, ugotujemy, narysujemy. Że lekcje odrobimy bez nerwów. Że ja się nie wydrę o byle co, bo jestem furiatką, gdy sobie coś zaplanuję, a mi się nie uda zrealizować „bo coś”. Że nie wszystko musi być jak z katalogu, a obiad z trzech dań. I cieszę się, że mamy te rodzinne seanse fimowe, niemal każdego wieczoru – jesteśmy obok siebie, wzrok może i utkwiony w TV, ale przeżywamy to razem. Może to nie jest WOW, może nie gramy na gitarach przy ognisku, ani w gry strategiczne, ale jest to jednak nasze, wspólne.

Ogromnie doceniam też to, że los podarował mi kilka tygodni tak blisko z moim czternastolatkiem. Mam poczucie, że to taki ostatni moment, gdzie jeszcze jest naprawdę „nasz” – za chwilę, przynajmniej na jakiś czas, kontrolę nad jego życiem przejmą koleżanki i koledzy, stracimy na niego tak duży wpływ. Zaczną się kłótnie, żale, nieporozumienia. Dziś mamy czas, by budować fundament, bliską, ciepłą relację, bliższą i cieplejszą niż kiedykolwiek wcześniej..! To jak wygrana na loterii!..

Największy plus kwarantanny? Wspólne posiłki. Nigdy nie spędziliśmy tyle czasu przy stole, jedząc razem. Chłopcy na początku traktowali to, jakby święta przeciągnęły się na całe tygodnie – a dzisiaj już nie umiemy usiąść do stołu tak ot, bez towarzystwa. Super to jest. Ile rozmów o rzaczach ważnych!..

kwarantanna

I ta cudowna niespieszność. OK, można pomylić z marazmem – ale uświadomiłam sobie, że z tgo, za czym goniłam każdego dnia, to połowa była rzeczy zupełnie bez sensu. Żyłam zdecydowanie wg słów Kanye Westa –

„Work it
Harder
Make it
Better
Do it
Faster
Makes us
Stronger (…)

More than
Ever
Hour
After
Hour
Work is
Never
Over”

Dziś wiem, że to jakiś bezsens, niczym chomik zapierdalający w kółku, nie widzący sensu życia, który jest – dookoła. Żeby go dostrzec, trzeba się zatrzymać, rozejrzeć. Że wszystko można zrobić wolniej, albo wysłać zdalnie, albo jutro – i świat się jakoś nie wali. A o ile mniej boli mnie głowa! Kiedyś z nadmiaru stresu i pośpiechu nie wychodziłam z domu bez tabletek przeciwbólowych, albo ziołowych uspokajających w torebce. Teraz prawie nie zażywam żadnych tabletek, bo nie potrzebuję. Inna jakość życia.

Dowiedziałam się też, co może być dziwne – że w ogóle nie tęsknię za światem, chodzeniem po mieście, spotykaniem się ze znajomymi, a najmniej za dotychczasową rozrywką nr 1 – szlajaniem się po sklepach. Trochę za podróżami zdarzy mi się zatęsknić (w końcu do niedawna lecieliśmy gdzieś przynajmniej raz w miesiącu), czasem za kinem czy masażem – ale nie są to prawdziwe tęsknoty. Okazało się, że wszystko, czego naprawdę potrzebuję, mam pod ręką. Ale też doceniam niesamowicie jakość życia, którą wiodłam „przed” – mam mnóstwo wspomnień z podróży, które wracają bardzo często. Czasem we śnie jestem w Georgii, czasem w Barcelonie. Cudowne to. Gdybym nie pojechała – to dziś nie miałabym gdzie myślami wracać. Warto w to inwestować, jak już wrócimy do normalności. W przeżycia, w podróże pełne wrażeń.

 

Ale najbardziej… najbardziej doceniam to, jak zgraną jesteśmy rodziną. Dobrze nam razem. Nie zamieniłabym się życiem z nikim, za nic, nigdzie! Mam cudownie bezpieczny dom – z kochanymi ludźmi, którzy oprócz tego, że się kochają, to się jeszzce wzajemnie lubią. Nawet, jak bywa głośno i czasem nerwowo – to wszyscy wiemy, że to chwilowe wybuchy, szybko miną. I nie mogę się nacieszyć, że mam dużo dzieci, a chłopcy mają kilkoro braci. Tyle towarzystwa, tyle różnych bodźców, tyle wrażeń każdego dnia, że ta przymusowa izolacja nie jest dla nich karą. Nie cierpią samotności, wyobcowania. To wielka siła dużych rodzin w trudnych czasach. Zawsze jest ktoś, kto zagra w grę, pomoże w lekcjach, przypilnuje w wannie, naleje pić.

Jestem w szoku, bo wcześniej, gdy nasze życie przypominało gonitwę (a ja zawsze lubię być z przodu stawki, więc goniłam życie jak hart!) – wydawało mi się, że od czasu do czasu MUSZĘ wyjechać na chwilę bez dzieci, bo inaczej zeświruję od nadmiaru hałasu, problemów, pytań.

Jaki to był błąd… dziś, po siedmiu tygodniach sam na sam z moimi cudownymi dziećmi wiem, że to największa rozkosz, że one są codziennie obok. Zdrowe i przy mnie. Że kochają mnie i chcą ze mną być, spędzać kolejne i kolejne dni. Wcale nie marzą o powrocie do szkoły czy kolegów, cieszą się z miesięcy spędzonych w domu. A ja wiem, że wcale nie od nich chciałam na chwilę uciekać. Pragnęłam tylko zwolnić tempo, móc skupić się na sobie, a wydawało mi się, że przy tylu dzieciach to niemożliwe. A dziś potrafię skupić się na sobie w tym domowym rozgardiaszu – przez co w ogóle nie czuję potrzeby ucieczki. Nawet przez moment nie miałam ochoty uciec z krzykiem z domu (ok, czasem w trakcie odrabiania lekcji 😉 ), ani nie marzyłam o samotnej podróży. Nie potrzebowałam się UWOLNIĆ.

Dopiero teraz naprawdę jestem wolna!

kwarantanna

 

Mam jedną, dobrą myśl na koniec. 

Kto dobrze żył wcześniej – dziś, w nowym porządku, nie czuje się zagubiony. Wszystko, co ma naprawdę znaczenie w życiu ma już pod ręką, albo w głowie. Kochanych ludzi, dobre wspomnienia. Gdy już wszystko wróci do normy – a kiedyś wróci, jestem pewna, że niebawem – żyjmy tak, jakby jutra miało nie być. Żeby nie żałować, że się czegoś nie zrobiło, nie pojechało, nie doceniło. Żyjmy sprawiedliwie i w pełni, celebrując każdą chwilę, inwestując w relacje z tymi, bez których nasze życie byłoby puste.

Jak w piosence, którą usłyszałam pierwszy raz w sierpniu zeszłego roku, na bezdrożach południa USA…

Well I was raised underneath the shade of a Georgia pine
And that’s home you know
Sweet tea, pecan pie, and homemade wine
Where the peaches grow
And my house it’s not much to talk about
But it’s filled with love that’s grown in southern ground
And a little bit of chicken fried
Cold beer on a Friday night
A pair of jeans that fit just right
And the radio up
I like to see the sunrise
See the love in my woman’s eyes
Feel the touch of a precious child
And know a mother’s love
It’s funny how it’s the little things in life that mean the most
Not where you live, what you drive or the price tag on your clothes
There’s no dollar sign on a peace of mind, this I’ve come to know
So if you agree have a drink with me
Raise your glasses for a toast
To a little bit of chicken fried

Chicken fried – Zac Brown