Rozłąka z maluchem to trudny czas dla każdej mamy. Maluszki ciągle są małe, a my kochamy je nad życie i chcemy dla nich jak najlepiej. Ale każda z nas musi się kiedyś z tym zmierzyć: czas płynie nieubłaganie!

Jako mama pięciu synów nabrałam już nieco doświadczenia w kwestii zarówno wychowywania, jak i powierzania pieczy nad dziećmi osobom postronnym – rodzinie, wychowawcom i nauczycielom, oraz niani. Dlatego dzisiaj ośmielam się służyć Wam radą. Wasza wola, jak ją potraktujecie, może moje argumenty pozwolą Wam w zgodzie ze sobą podjąć zupełnie inną decyzję od moich, może utwierdzę Was w powziętym już postanowieniu. A może namówię do – jakkolwiek to brzmi – wypuszczenia swej małej pociechy na głębokie wody?

Tak jak niebawem kończą się wakacje, tak kiedyś kończy się również urlop macierzyński, możliwie do granic rozciągnięty przez zaległe urlopy wypoczynkowe i wszystkie zdrowotne… I w końcu stajemy w obliczu wyboru. Jeśli oboje pracujemy, zarówno mama, jak i tata, mamy dwie opcje: albo zostajemy na urlopie wychowawczym, bez możliwości podjęcia pracy zarobkowej nawet w minimalnym wymiarze (co w praktyce oznacza pozbawienie się istotnych środków finansowych, bo marne 400zł na dziecko to, umówmy się, jakby nic), albo wracamy do pracy i rozstajemy się z naszą pociechą najmarniej na połowę dnia.

Tylko z kim je zostawimy? Z babcią, nianią czy puścimy maluszka do żłobka? Warto przeanalizować w głowie wszystkie opcje, by podjąć właściwą dla nas decyzję. Nie ma bowiem jednakowych, idealnych rozwiązań dla nas wszystkich. Różnią nas doświadczenia, możliwości i rozmaite okoliczności, dlatego to my wiemy, co dla nas – zarówno rodziców, jak i dziecka – będzie najlepsze.

Dzisiaj chcę posłużyć Wam moją radą i doświadczeniem. Sama przeszłam to z każdym synkiem po kolei i właśnie przygotowuję się psychicznie do rozstania z bliźniakami. Piszę ten post także dla siebie – by po raz kolejny przetłumaczyć samej sobie dobrze znane argumenty.

Ważna sprawa: mówię tu wyłącznie o dzieciach w wieku ok. półtora roku. Dlaczego? Otóż wszystkie moje dzieci w tym wieku właśnie rozpoczynały etap żłobkowy, dlatego znam temat dobrze od tej strony. Młodszych dzieci w żłobku nie zostawiałam, więc o maluszkach tycich w żłobkach się nie wypowiadam. Mówię dziś głównie do mam, rozstających się z dziećmi po skończonym rocznym urlopie macierzyńskim, wypoczynkowym itp.

BABCIA

Z pozoru – jest najlepszą możliwą opcją. Jest tania i niemal powszechnie dostępna. Kocha nad życie, wychowała (dobrze) nas, więc na pewno sobie poradzi, ba, zna już malucha i co więcej – maluch zna ją, dzięki czemu czuje się bezpiecznie. Na pewno włos mu z głowy nie spadnie! Co więcej, chowając się bez towarzystwa watahy innych dzieciaków, nie będzie narażony na infekcje, wirusy, bakterie, a babcia, obdarzona nieskończoną cierpliwością, będzie czytać bajki, rysować, śpiewać i…. macie dość cukierkowego obrazu?

To dobrze, bo ja też!

Mam ogromne szczęście – zarówno moja mama, jak i mama mojego męża, to cudowne Babcie. Zaangażowane, cierpliwe, uczynne i co więcej, nie dają sobie nadmiernie wejść na głowę (a to bardzo ważne! Chcemy w końcu, by wychowywały, a nie tylko pilnowały naszych dzieci). Bardzo często zostają z naszymi dziećmi, szczególnie podczas licznych służbowych wyjazdów. Ale! Ogromnie cieszę się, że są jeszcze aktywne zawodowo, mają swoje pasje i zajęcia. Dlatego opcja zostawienia dzieci na stałe pod ich wyłączną opieką nigdy nie wchodziła w grę, a ja nigdy nie rozważałam nawet takiej sytuacji. Dlaczego? Właśnie z powodów, które wcześniej wymieniłam. Dziecko nie ma kontaktu z innymi dziećmi, nie rozwija społecznych umiejętności od małego. „Włos mu z głowy nie spadnie” – owszem, ale to znaczy, że przez ten czas będzie pozostawał pod kloszem. Maluch od pierwszych miesięcy uczy się na błędach – nawet, gdy się uderzy, nawet, gdy źle się zachowa, nawet, gdy kolega zabierze mu smoczek czy zabawkę – widzi konsekwencje swojego postępowania i rozumie więcej, niż nam się wydaje. W domu, dobrze znanej przestrzeni, takich bodźców jest dużo, dużo mniej.

Ponadto… Z racji wieku Babcia jest mniej czujna i odrobinę leniwa. I całkiem słusznie – w końcu pracowała na ten odpoczynek wiele lat. Woli sobie uprościć, niż utrudnić życie: najprawdopodobniej będzie wozić dziecko w wózku, zamiast biegać za nim po chodniku, będzie wolała „pomóc” w zjedzeniu obiadu (o ile po prostu nie nakarmi łyżeczką „żeby było szybciej i czyściej”). Pozwala dziecku na (prawie!) wszystko – w tym na wiele rzeczy, na które my same byśmy nie pozwolili. Za dużo cukru, za dużo telewizji („a bo było tak gorąco / zimno, nie chciałam żeby się zgrzał / wyziębił, a tak siedział spokojnie na kanapie (dwie godziny..) i zjadł (bezmyślnie) dwie kanapki z nutellą, ale zjadł”). Za mało sztywnej konsekwencji, za mało zasad. Jeszcze raz zaznaczam – mam cudowne babcie dla moich dzieci, a jednak w małym stopniu, ale również się z tym spotkałam. Jestem pewna, że wy również wiecie, o czym mówię! To powszechne cechy dobrej babci – ale dobra babcia jest od rozpieszczania od czasu do czasu, ale nie non stop…

Co więcej – taki dwulatek już z pewnością zauważy, że z babcią jest najzwyczajniej na świecie – nudno, bo fajniej jest z dziećmi na placu zabaw. I będzie robił wszystko, by tej nudy było jak najmniej, na przykład owinie papierem toaletowym wszystkie krzesła, pisze markerem po ścianach i kanapach, wchodzi na parapety i skacze po oparciach foteli… doprowadzając babcię do stanu przedzawałowego, a tego przecież nie chcemy…!

Niemniej dla mnie najważniejszy jest argument: opieka nad naszymi dziećmi nie powinna być Babci OBOWIĄZKIEM, tylko przywilejem. Regularne 8-9h dziennie z naszym dzieckiem to nie będzie tylko radość, ale naprawdę męcząca i odpowiedzialna praca. Co więcej, ta praca uniemożliwi Babci realizację własnych pasji, pomysłów, czy zwykłego odpoczynku. Uważam, że nikt nie powinien od babć WYMAGAĆ pomocy w opiece. Prosić od czasu do czasu – jak najbardziej, ale to nie jest jej obowiązek, tylko przywilej.

Jeszcze jedna sprawa – pieniądze. Mówimy, że to z reguły najtańsza opcja – i pewnie tak jest, ale czy można komukolwiek dać swoje dziecko pod opiekę i nie wynagrodzić w żaden sposób? To pełen etat niani – a my mielibyśmy Babcię wykorzystać za darmo? Zdaję sobie sprawę, że są sytuacje, w których nie można inaczej postąpić.. ale tym bardziej powinniśmy czuć się wdzięczni Babciom za takie poświęcenie. Przynajmniej zdajmy sobie z tego sprawę!

Babcie są najcudowniejsze na świecie i dziecko pozbawione czułej opieki babci (i dziadka! Trochę o dziadkach zapomniałam, ale sprawa ich tyczy się oczywiście ex aequo!) i tej odrobiny zdrowego rozpieszczenia jest z pewnością poszkodowane przez los. Taka odrobina rozpuszczenia jest wręcz wskazana! Poczucie bezpieczeństwa przy dziadkach jest również bardzo cenne. Z pewnością łatwiej dziecku jest zostać z babcią niż wkroczyć samodzielnie do nowej grupy, w objęcia do obcej „pani”. Ale pamiętajmy – wszystko jest z początku trudne i całe życie nasze dziecko będzie miało do czynienia z trudnymi sytuacjami. Pozbawiając je żłobka jedynie odsuwamy ten moment w czasie…

NIANIA

Po pierwsze – muszę uczciwie powiedzieć, że nie czuję się ekspertem w tym temacie. Pierwszy raz korzystałam z pomocy niani od lutego tego roku, czyli zaledwie kilka miesięcy. I ten temat też chciałabym rozwinąć w oddzielnym poście, bo jak mówię – inaczej traktuję dzieci w wieku półtora roku, a inaczej tycie maluchy. Ale dzisiaj w kontekście niani dla dzieci starszych niż roczek z hakiem.

Nianię, jeśli mamy szczęście, znamy z polecenia. Gorzej, jeśli znajdujemy przez ogłoszenie. Tak czy inaczej, wybierając nianię dla swoich dzieci zawsze najpierw ją obserwujemy. Jakie ma nastawienie do dzieci, jak jest zaangażowana i pomysłowa, sprawdzamy referencje i wychwytujemy wszystkie minimalne fałsze: jak często używa telefonu, jak traktuje dzieci, gdy myśli, że nie widzimy, itp. Wiemy więc, czego możemy się spodziewać, ale najlepszą rekomendacją będzie zachowanie wobec niej naszych dzieci. Jeśli na jej widok reagują uśmiechem i płaczą przy jej wyjściu – myślę, że wszystko jest w porządku. Dobra niania w końcu zastępuje nas – i ma być dla dzieci bardzo lubianym towarzystwem. Za to wszystkie odstępstwa od naturalnych reakcji powinny nas zastanowić, jeśli nie zaniepokoić. Ale nie bądźmy czarnowidzami. Mi trafiła się niania – skarb i wiem, że jest wiele cudownych niań na świecie!

Niania, która ma już doświadczenie w opiece nad dziećmi, ma wiele pomysłów na zabawę i więcej energii. Może wspierać malucha w drodze do samodzielności – chodzić na spacery bez wózka, nie karmić, uczyć czystości itp. Ponadto ma więcej cierpliwości niż my i czas spędzany z dzieckiem nie jest przerywany przez domowe obowiązki czy jej prywatne zajęcia. Dlatego na tej sytuacji dziecko na pewno korzysta. Ale… nadal nie zastąpi towarzystwa dzieci w podobnym wieku, nadal nie stworzy grupy do zabawy w chowanego czy kółko graniaste.

Po drugie: niania jest dość drogą opcją. To w końcu normalny etat i musi być odpowiednio dobrze płatny. Standardowa cena (w miastach) za opiekę niani to 10-15zł za godzinę, przy czym 10zł zdarza się dość rzadko… A dobre nianie, z kwalifikacjami, znalezione przez agencję czy właśnie z polecenia koleżanek – także się cenią, i słusznie. W końcu to właśnie bardzo odpowiedzialna i trudna praca – zostawiamy pod jej opieką nasz największy skarb i liczymy, że nie tylko włos mu z głowy nie spadnie, ale i że maluch będzie odpowiednio zabawiony, nauczony, oraz wszelkie potrzeby będzie mieć zaspokojone.

Gorzej jednak, gdy często pracujemy z domu – wtedy niania wcale nie ułatwia sytuacji, tak samo jak babcia. Z kolei oddawanie niani pod opiekę do jej własnego domu jest według mnie rozwiązaniem dość średnim – chyba że w wyjątkowych sytuacjach, na kilka godzin w tygodniu. Nasze lokum jest bowiem przystosowane do obecności dzieci, są odpowiednie do wieku zabawki, książki, ciuszki na zmianę, zabezpieczenia. Ponadto możemy sami dyktować, co maluch ma zjeść, gdzie spać itp…

 

ŻŁOBEK

Gdy urodziłam Maksia, Filip miał półtora roku. Teoretycznie mógł zostać z nami w domu, ale i tak wybrałam dla niego (znany z opowiadań znajomych) żłobek. Myślicie, że byłam bezduszna i krótkowzroczna? Bo bakterie, bo wirusy, bo dziecko cierpi rozłąkę, bo zazdrosny o nowego maluszka w domu? A w życiu! Filip w tym wieku był bardzo aktywnym dzieckiem (co mu do dziś zostało..!) i nudził się w domu wręcz niemiłosiernie. Ciągle biegał, kopał piłkę (od maleńkiego), śpiewał, tańczył, marudził. A ja chciałam również Maksiowi poświęcić tyle uwagi, co starszemu bratu – te cudowne, pierwsze sesje karmienia, trwające godzinami, bezkresne spacery, spanie na mnie godzinami – to wszystko byłoby niemożliwe do ogarnięcia z energicznym, głośnym półtoraroczniakiem. Dlatego nie wahałam się ani chwili. We wrześniu Filip, mając rok i dziewięć miesięcy, pomaszerował dzielnie do żłobka – do tej samej grupy, w której była jego ukochana kuzynka. Po kilku „trudnych”, pierwszych dniach, maszerował do żłobka z naręczem zabawek, wprost niemożliwie zachwycony. Wręcz ciężko go było ze żłobka odebrać – nie chciał wyjść, a my regularnie wystawaliśmy na korytarzu, aż skończy się bawić!

A ja byłam najbardziej szczęśliwa z tego obrotu spraw. Nie czułam, że tracę bezcenne chwile – a cieszyłam się odrobiną ciszy i spokoju wiedząc, że moje dziecko jest pod doskonałą opieką. A po kilku miesiącach gotowa byłam płacić pięć razy tyle za ten żłobek, bo…

Po pierwsze – moje dziecko, dotąd niejadek, nagle zaczęło jeść WSZYSTKO. Wszystko, z surówkami, pomidorami, kanapkami z pastą jajeczną i rybną (brr.. :D). I to samodzielnie! A wcześniej – jadł trzy rzeczy na krzyż…

Po drugie – odpieluchowany został w 3 miesiące – niemalże bezproblemowo!

Po trzecie – zanim nauczył się mówić, śpiewał piosenki po swojemu, pokazywał wszystko, tańczył układy – niewiarygodna radość dla nas, rodziców! Poza tym – malował, rysował, lepił z gliny, kleił klejem i wykonywał jeszcze inne prace – nie tylko – plastyczne, rozwijające motorykę małych rączek. Umówmy się – nawet najbardziej cierpliwa mama nie znajdzie czasu na każdą z podobnych aktywności codziennie. W maminy harmonogram ciężko wpiąć jedną z takich aktywności, a co dopiero kilka godzin nauki przez zabawę – dzień w dzień. A w żłobku – jest plan, jest program, jest kilka opiekunek i realizacja.

Po czwarte – pokochał swoje panie opiekunki. Wg mnie żłobek dla malucha musi być drugim domem, musi czuć się w nim dobrze i bezpiecznie, a by to było możliwe – musi stworzyć wzajemną więź z panią przedszkolanką. Jeśli taka opiekunka ma otwarte ramiona i chętnie tuli malucha – tym lepiej dla niego. Czując się kochany, czuje się bezpiecznie. Proste!

Po piąte i chyba najważniejsze – rozwijał społeczne umiejętności i zaskakiwał nas na każdym kroku. Widziałam, jak bardzo zmieniło go towarzystwo innych dzieci. Koleżeństwo, odrobina rywalizacji, wspólna zabawa, rozwiązywanie sytuacji konfliktowych, nauka przez obserwację (naśladowanie innych).. to najważniejsze, według mnie, argumenty za żłobkiem.

Wiem, co powiecie – maluchy mają na to wszystko czas. Owszem, mają. Uważam, że żadna krzywda im się nie stanie, gdy pójdą do przedszkola w wieku lat trzech. Ale wiem z własnego doświadczenia, że dzieci, które idą wcześniej do żłobka, szybciej i łatwiej „wkraczają” w trybiki przedszkolno-żłobkowej rzeczywistości, niż trzylatki, które pierwszy raz zostają w przedszkolu same. I dużo szybciej wszystkiego się uczą. Oczywiście, nie chcę generalizować, dzieci się różnią między sobą i to do nas należy ocena, czy nasz maluch „nadaje się” czy nie. Z małym wentylkiem: miejcie na uwadze, że maluch może was mocno zaskoczyć!

ALE CO Z TYMI CHOROBAMI…?

Jako mama razy pięć mówię: nie unikniesz! Nie ma wyjścia! Na miesiąc żłobka – średnio tydzień – półtora w domu… Przerobiłam to już tyle razy i teraz też jestem gotowa na sezon chorobowy. Nie szaleję z tranem (straszny syf!), ani z kapsułkami z witaminami i innymi cud-specyfikami, w które po prostu nie wierzę. W zamian karmię dzieciarnię tonami owoców i warzyw, i ograniczam, w miarę zdrowego rozsądku, cukier. A dlaczego? Wiem, że dzieci nabywają odporności nie inaczej, jak właśnie chorując. Jeśli nie wychorują się w żłobku, to potem odbiją to w przedszkolu czy szkole. Nie ma zmiłuj. Oczywiście, można gdybać, że im później, tym lepiej, ale… wcale nie zawsze tak właśnie jest. Niektóre choroby maluszki przechodzą łagodniej niż starsze (np. ospa), na niektóre zapadają rzadko (angina). Tak naprawdę najczęstszą chorobą jest po prostu katar, kaszel, klasyczne objawy przeziębienia, najpopularniejsze wirusy w skupiskach dziecięcych, przy których wystarczy objawowe leczenie i zapobieganie nasileniu infekcji, np przejściu z kataru do zapalenia ucha czy oskrzeli. I gwarantuję: kiedyś to minie. Moje starszaki (Felek, lat 6, Maks 9 i Filip – 11) nie chorują praktycznie wcale. WCALE! Zdarza im się jedno zachorowanie na rok, może dwa? Skończyli z częstym chorowaniem mniej więcej po roku – półtora spędzonym w żłobku. Jakby wyczerpali pulę chorób, wirusów i wywalczyli taką odporność, że byle co ich się nie ima. Za to koledzy, którzy dołączyli w przedszkolu, dopiero zaczęli chorowanie…

babcia, niania czy żłobek

 

GUCIO I LEOŚ

Moje dwa maleńkie oczka w głowie we wrześniu rozpoczną swoją żłobkową przygodę. Na pewno będzie im łatwiej, bo wkroczą w nowy świat razem, za rękę, za którą ostatnio chodzą co i rusz. I bardzo dojrzeli przez te wakacje – są o niebo odważniejsi niż kilka miesięcy temu, i dużo sprytniejsi, nauczyli się sami (bez trzymanki!) wchodzić i schodzić ze schodów, biegają i walczą o swoje jak młode lwy 😀

Oczywiście, z jednej strony pęka mi serce – nie wiem, co ja bez nich pocznę, bo jako, że wymagali podwójnej uwagi, tym bardziej odczuję ich brak w domu. Ale! Jak pomyślę, ile będę miała czasu, by ogarnąć to co do tej pory leżało odłogiem – na przykład praca i wykańczanie domu.. – to aż przebieram nogami. Nadchodzi czas na moje zajęcia i pasje, ale przede wszystkim – czas usamodzielniania się moich brzdąców, co nam wszystkim wyjdzie na dobre.

     I mam nadzieję, że podjęłam słuszną decyzję. Nie jestem przecież żadną alfą i omegą, nie zjadłam wszystkich rozumów i przecież mogę się mylić… ale – oby nie tym razem. Z całego serca marzę, by adaptacja w nowym miejscu dla Gutka i Leośka przebiegła możliwie jak najłatwiej, tak jak to udało się starszym braciom. Marzę, by pokochali (tak! pokochali!) swoje nowe opiekunki i by po kilku trudnych dniach biegli radośnie do żłobka. Ale wierzę, że tak właśnie będzie. Trzymajcie razem ze mną kciuki!

(fot. TrocheFajnyFotograf.pl)

PS Już za kilka dni pokażę, co moim zdaniem potrzebne jest w każdej maluszkowej wyprawce i jak powinniśmy oswoić brzdące z nową sytuacją – wbrew pozorom to nasze zachowanie i nastawienie jest w tym wypadku najważniejsze. Stay tuned!