Z Hong Kongu wróciliśmy ponad miesiąc temu, a ja nadal nie wiem, jak Wam go opisać. Napisać cokolwiek, to napisać nic. Choćbym wylała morze słów i tak nie oddałabym charakteru tego przedziwnego miasta. Tu jest wszystko – i nic. Wielki świat XXI wieku i miejsca zapomniane przez czas. Bogactwo tak ogromne, że wzbudza zażenowanie i bieda tak dojmująca, że serce pęka. Przeokrutna brzydota i najpiękniejszy raj – w odległości kilkunastu kilometrów od siebie… Witajcie w Hong Kongu moimi oczami!

     Zrobiłam 580 zdjęć aparatem i prawie 450 telefonem. Przeglądam je w poszukiwaniu utraconego sensu i chyba to właśnie w zdjęciach jest klucz do ogarnięcia rozumem tej niezwykłej przygody. Nic do siebie nie pasuje! I tylko jedno wiem na pewno: aby doświadczyć Hong Kongu trzeba na wjeździe odrzucić wszystkie stereotypy, wszystkie pewniki, wszystkie znajome czernie i biele, i zakochać się w NOWYM, przedziwnie kolorowym. To inny świat, którego nie sposób nijak przystawić do innego miejskiego tytana, jak choćby Nowy Jork, Paryż czy Londyn. Musimy zapomnieć o wszystkim, co wydaje nam się, że znamy i wyruszyć z otwartym umysłem w podróż, która dzięki temu pozwoli nam jednocześnie przeżywać rozczarowanie i zachwyt – które, jak w kalejdoskopie, będą się ze sobą zamieniać i mieszać, tworząc niezwykłe połączenia. Ładne i brzydkie. Duchowe i te rodem z rynsztoka. Pyszne i ohydne…

Część pierwsza. MIASTO

Nigdy dotąd nie widziałam takiego urbanistycznego potwora. Beton jest w Hong Kongu wszędzie. Nie ma zieleni, nie ma trawy, nie ma drzew, a jeśli są – to tylko tam, gdzie je rozmyślnie umieścił człowiek. W ogrodach, na balkonach, w donicach. Nigdzie indziej, w żadnym innym mieście, które odwiedziłam, natura nie została tak doszczętnie zawładnięta przez człowieka. Całkowicie podporządkowana, a nawet odrzucona, jakby była zbędna. Wrażenie zabetonowania żywcem miałam od pierwszej chwili, gdy opuściłam lotnisko aż do wylotu. Zabetonowany był nie tylko każdy skrawek ziemi – najgorsze było to zabetonowane powietrze! Budynki nie miały kilku czy kilkunastu pięter (choć i to jest dla mnie za dużo). Miały po 90, 100 i więcej! Nie jeden, a setki, obok siebie, tworząc drugi horyzont! Pięły się w górę niczym spełniony sen zapalonego futurysty. Dusiły mnie i moją potrzebę przestrzeni i świeżego powietrza. Były jednocześnie brzydkie i piękne, wkurzające i fascynujące. Tak, bo mimo wszystko, po pierwszej chwili totalnego przytłoczenia czułam też majestat tych monstrualnych budynków. I swego rodzaju podziw, zmieszany z nutką niedowierzania. W końcu postawił je człowiek – mając do dyspozycji raptem bambusowe rusztowania…

Jak w każdym dużym mieście, oprócz wyeksponowanych, architektonicznych cudów, pełno tam jest w Hong Kongu brzydoty. Obskurne kamienice, odpadające tynki, roztrzaskane neony, wyblakłe plakaty… mam wrażenie, że przytłaczają futurystyczny urok tego miasta. Sklecone naprędce budki z jedzeniem, istne straszydła, które z daleka wołają o Sanepid i wyglądają, jakby miały się zaraz rozpaść, i kioski z tzw. „szwarc, mydłem i powidłem”. Piękne butiki luksusowych marek – i to nie byle jakich, ale Tiffany’s, Choppard, Gucci, Prada – sąsiadują z korowodem kiczu i tandety. Szczerze, zupełnie nie wiem, co o tym myśleć. W końcu to jedno z najmłodszych miast – gigantów, stworzone dla Europejczyków (w końcu Hong Kong do niedawna był kolonią Wielkiej Brytanii), teoretycznie zaprojektowane wg „naszych” standardów, a jednak nic tu się nie zgadza z naszą wizją porządku i stylu. U nas drogie dzielnice wykluczają pojawianie się koszmarków tego rodzaju, a w HK ta zasada jakby nie istnieje. Może to o to chodzi? Że to miasto ma swój niezwykły charakter właśnie głównie ze względu na wspólną historię z Wielką Brytanią – czuć tu zarówno azjatyckie, jak i europejskie wpływy, co tworzy bardzo dziwną i dla mnie tajemniczą enklawę? A może nie trzeba szukać w tej mieszance sensu, tylko po prostu ją przyjąć – i albo pokochać, albo znienawidzić?

Żeby być uczciwym: miasto jest niesamowicie czyste! Na ziemi nie znajdziecie żadnego niedopałka od papierosa, żadnego papierka od gumy czy wyrzuconej puszki. Powód? Wysokie mandaty, rzędu 5000 $ HK, które są surowo egzekwowane. Do tego ludzie są niesamowicie uczynni i wręcz przemili. Być może dlatego, że my, jako turyści czy biznesowi inwestorzy, jesteśmy dla nich źródłem utrzymania, ale to i tak jest fajne. Cudownie dobra obsługa klienta w każdym sklepie, budce z jedzeniem, restauracji czy hotelu, której Europa może się uczyć. Tam nie ma rzeczy niemożliwych – masz pieniądze, możesz wszystko!

Hong Kong

Mimo wszystko nie wyobrażam sobie życia tam. Ludzi są tłumy, wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. Każde przejście dla pieszych to niekończący się ludzki korowód! W końcu to tam znajduje się najbardziej zaludniona dzielnica na świecie – Mong Kok – gdzie na jeden kilometr kwadratowy przypada 130 tysięcy mieszkańców – plus turyści! Klaksony, światła, samochody, brak miejsc do parkowania – nigdzie nie widziałam wolnego miejsca! Wszystko to potęguje wrażenie nieobliczalnego chaosu. Do tego neon na neonie, salony spa, restauracje – wypełniają nie tylko lokale przy ulicy, ale także kolejne piętra budynków. Jakby miasto było wciąż za małe, jakby brakowało miejsca do życia dla mieszkańców, a centrum stanowiły tylko lokale usługowe wszelkiego rodzaju… i chyba tak jest. W końcu od lat Hong Kong jest na pierwszym miejscu najdroższych miast do życia na świecie. Cena za metr kwadratowy mieszkania to 15000 amerykańskich dolarów! A nie mówimy o nowym budownictwie – tylko o najciaśniejszych, najzwyklejszych mieszkaniowych klitkach, w obskurnych kamienicach! Do tego w sumie jest bardzo drogo – drożej niż w Londynie czy Nowym Jorku. Nie wiem, jak sobie radzą z życiem „lokalsi”, skoro nawet dla nas jest drogo…

 

Czy nie przypomina Wam to koszmarnej, ludzkiej przechowalni..? Ja miałam wręcz ciarki…

A obok zatoka, cudowne niebieskie wody i niewielkie wysepki, które wyglądały jak w porozrzucane zabawki. Cudowny, rozświetlony milionem świateł skyline nad wodą i przemili, uczynni Hongkończycy… Miasto dziwne i brzydkie za dnia, obłędnie, wręcz bajkowo rozświetlone wieczorem, nieodmiennie – o każdej porze dnia i nocy – tętniące życiem wielu milionów ludzi, z których każdy niesie swoją historię…

A wrażenie przytłoczenia mija, gdy tylko opuścisz centrum miasta i wyjedziesz dosłownie 15min metrem – w kierunku cudownych szlaków trekkingowych albo na – naprawdę rajskie plaże!

Część druga: ATRAKCJE

Muszę Wam szczerze powiedzieć, że pojechaliśmy do HK do pracy, na targi zabawek, i niemal codziennie mieliśmy służbowe spotkania. Do tego bardzo zły stan zdrowia Mamy pozbawił nas całkowicie chęci zabawy, np w Disneylandzie. Właściwie to baliśmy się całkiem rozpakować, bo istniało zagrożenie, że będziemy musieli się natychmiast pakować i wracać. Dlatego też nie mogę powiedzieć, bym zwiedziła to miasto wzdłuż i wszerz, i na mojej liście atrakcji wiele pozostało niezaliczonych. Nie widzieliśmy największego posągu Buddy (ale tu zniechęciła nas pogoda – lało niemal codziennie, a mimo tego podjęliśmy dwukrotnie próby dostania się do kolejki, która tam zawozi turystów.. niestety, kolejki do tej kolejki na oko, w deszczowy, zimny dzień, wynosiła jakieś 3-4h stania… podziękowaliśmy 😉 ). Nie zwiedziłam największych świątyń. Nie bawiłam się w Macau, nie zaczepiały mnie prostytutki, nie uprawiałam szalonego, chińskiego klubbingu. Ale pojechaliśmy zwiedzić dwa niezwykłe miejsca, które nie są najpopularniejszymi atrakcjami wg przewodników, a moim zdaniem – są wręcz fantastyczne!

1. RAJSKIE PLAŻE – raptem 15 minut autobusem od centrum miasta – my wybraliśmy Clearwater Bay. Znalazłam to miejsce w przewodniku po najpiękniejszych plażach na świecie i to był strzał w 10! Niesamowicie tylko żałowałam, że nie trafiliśmy w dobrą pogodę – właściwie przez cały wyjazd padało, słońce świeciło raz, przez jakąś godzinę. Gdyby był słoneczny dzień, chyba umarłabym ze szczęścia, bo nawet w szarej pogodzie było tam cudownie pięknie. Dzika, tropikalna roślinność, turkusowe wody, bialutki piasek, surowe kamienie, mnóstwo muszli… coś wspaniałego dla osobnika tak spragnionego wakacji, jak ja. Dlatego, mimo że nie było najcieplej, boso przeszłam całą plażę 😉 Chociaż sobie stopy wymoczyłam!

2. ŚWIĄTYNIA DZIESIĘCIU TYSIĘCY BUDDÓW – naprawdę niesamowite przeżycie! Zlokalizowana w dziwnym miejscu, trudna do znalezienia przez turystów (nas zawiózł taksówkarz, a i tak musieliśmy błądzić ok 1km, by dojść do bramy! Co więcej, sama brama do świątyni jest maleńka, łatwo ją przeoczyć, a tuż obok – zwodniczo – wielka brama do cmentarza…), przyprawiająca o zawrót głowy, najdziwaczniejsza budowla, jaką widziałam. Jak jakiś pokręcony sen. Wspinasz się niezliczoną ilością schodów w górę, wśród umieszczonych po obu stronach złotych, rzeczywistej wielkości posągów mnichów, bardziej lub mniej obdrapanych. Wokół wściekle różowy mur i co i rusz jakieś składowiska rupieci. Na szczycie – sama świątynia, w której mieści się posąg Buddy i umieszczone w gablotach kolejne, tym razem szczerozłote, posążki Buddów, ufundowane przez wiernych. Coś nieprawdopodobnego. Zresztą sami zobaczcie…

3. MONG KOK – koniecznie trzeba tam być, jeśli nie będziesz w Mong Koku, to jakbyś w ogóle nie był w Hong Kongu! Choćby ten tłok i te wąskie uliczki, i te niezliczone targi różności, elektroniczne wszystko, co można tylko wymyślić i rzeczy, o których nam się nie śniło – np lewitujące globusy 😉 Chciałam kupić, ale D mnie powstrzymał.. uwaga – D się śmiał i coś w tym jest, że tam się nie można nigdzie zatrzymać – jak się zatrzymasz, a nie daj Boże weźmiesz towar do ręki, to już musisz kupić 😀 Tak natarczywi są targujący się sprzedawcy!

4. HAZARD – Chińczycy wprost uwielbiają hazard, chyba tak samo jak Hiszpanie! Co krok natykaliśmy się na tego rodzaju hazardową jaskinię, w której za dolary kupowało się żetony do gry w automaty różnego rodzaju. Do wygrania plastik i tandeta, do wydania – zawrotne sumy, a adrenalina, jakby chodziło o ludzkie życie… Przynajmniej to można wyczytać z twarzy najbardziej skupionych graczy 😉 Podejrzewam, że to sposób na stres, uzależnienie dobre – lub złe – jak każde inne… My wyszliśmy z linijką i naręczem plastikowych pierdół żadnej wartości, typu gumki, buttony, magnesy itp… ale bawiliśmy się przednio 😉

 

5. KOWLOON PARK – piękny park w samym centrum pieknej dzielnicy Kowloon. Koniecznie trzeba go zwiedzić, bo na miejscu jest ptaszarnia z kolorowymi papugami oraz flamingami, oraz Muzeum Historii Chin, w której można za darmo zwiedzać zmieniające się cyklicznie ekspozycje. My trafiliśmy na wystawę chińskiej porcelany – niesamowicie dobrze zachowane eksponaty już z XI wieku!

Hong Kong

6. AVENUE OF THE STARS I STAR FERRY – spacer promenadą wzdłuż zatoki kończy atrakcja dla fanów filmów z Jackie Chanem i Brucem Lee 😉 Tam znajdują się odciski rąk znanych aktorów i ich posągi. Dla mnie jednak ciekawsze były rusztowania z bambusa – port się właśnie rozbudowuje i wszystkie okoliczne budynki również, opierając się właśnie o te rusztowania.. szok.

Na końcu tej Alei Gwiazd jest już port, z którego odpływają słynne Star Ferry – małe promy, które kursują niemal całą dobę między Kowloonem i samym Hong Kongiem – i działają dużo sprawniej niż tunel podziemny, i są mniej obłożone niż metro. Będąc w Hong Kongu, koniecznie trzeba się przepłynąć takim retro – promem! Wspaniałe widoki szczególnie w nocy!

A na takich rusztowaniach, powiązanych plastikowym sznurkiem, powstają te drapacze chmur 🙂

7. ŚWIĄTYNIE BUDDYJSKIE – to istna feeria kolorów, wzorów i zapachów. Dla nas, przyzwyczajonych do raczej smutnej, ubogiej w kolory ikonografii, multikolorowe świątynie buddyjskie są fascynujące. Niestety, nie znam się zupełnie na religiach wschodu, dlatego nie było to dla mnie zupełnie mistyczne przeżycie – oceniam to wyłącznie z punktu widzenia zwykłego turysty. Ciekawe i naprawdę piękne doświadczenie – zobaczyć coś zupełnie innego od tego, co mamy na codzień.

Na każdym kroku można znaleźć przydrożne kapliczki czy ołtarzyki, z ofiarami z owoców i kwiatów, z zapalonymi, pachnącymi kadzidłami. Nawet w najbardziej niespodziewanych miejscach, przy śmietnikach, w opuszczonych barakach. Owoce i kwiaty są zawsze świeże, a kadzidła zapalone…

CDN!

     Macie już dość moich niekończących się opisów i zdjęć? 😀 To muszę Was rozczarować, bo będzie ciąg dalszy! Na drugą część zarezerwowałam same smaczki – moje największe rozczarowania, istne ohydy i takie niespodzianki, że można spaść z krzesła!

Zapraszam – już w czwartek na blogu. A tymczasem dajcie znać, jak Wam się podobała część pierwsza 😉

~ Wasza Pat