To zdjęcie jest straszne, ale taka jest prawda: dzisiaj wielu postronnych ludzi nie widzi moich dzieci, tylko maszerujące 500+. Jakby je mieli wypisane na czole, a ja była chodzącym skarbcem. Wiem, że tak dzieje się nie tylko w przypadku dużych rodzin: odkąd ruszył program 500+, wszyscy rodzice, posiadający więcej niż jedno dziecko, narażeni są na niewybredne komentarze. Sama słyszałam je tyle razy, aż mi się odbiło! „Patrzcie, idzie 500+” – pada często w parku, gdy przechodzę koło sklepu, a nawet od dalszych znajomych: „I 500+ się przydaje, co?”. Nagle wszyscy wszystkim zaglądają w portfel i dociekają, ile pieniędzy kosztuje wychowanie dzieci. Chyba warto przypomnieć elementarną zasadę, że to zwyczajnie niekulturalne!

500+

     Jakby się ktoś chociaż raz zastanowił, to sądząc po wieku moich dzieci, ani jedno nie było owocem rewolucji 500+. Decyzję o ich powołaniu do życia podjęliśmy świadomi wyzwań finansowych, z którymi wychowanie dzieci się wiąże. Uznaliśmy, że nas stać i jakoś sobie poradzimy, nawet, jeśli kiedyś przyjdzie dla nas gorszy czas, to będziemy tak się gimnastykować, by na chleb z masłem dla szystkich starczyło (odpukać!). Nie oglądaliśmy się na żadne programy, ba, w tamtym momencie żaden nas nie obejmował. Aż do 2016 roku, gdy, już po przyjściu na świat bliźniaków, ruszył program 500+. Nagle staliśmy się obiektem powszechnego zainteresowania i każdy, no, prawie każdy (kto nie ma dzieci! dodam) pozwala sobie na komentowanie, jak to nam program idealnie się przydaje! Raczej mnie to bawi niż wkurza, choć zdarzają się tacy, co na przykład na widok pełnego wózka owoców, czy kilku zabawek w sklepie rzucają: „Dali 500, to można wydawać, co?”. No cholera jasna! Bo zanim dali, to jedliśmy suchy chleb ze słońcem, a dzieci bawiły się patykiem? Bo 500+, to od razu jak milion w totka?

Niestety, dla niektórych tak. Niektórzy teraz dzieci, każdą ilość dzieci mnożą szybko x 500. I jest high life i rzeka miodem płynąca. Nic, tylko dzieci majstrować…

500+

     Nie wchodząc w polityczne kwestie, uważam, że jest to program niosący tyle samo złego, jak dobrego, i powinien był zostać lepiej opracowany. Mam na myśli konkretnie fakt, że owszem, w wielu rodzinach, może nawet w większości, idzie na to, na co powinien: edukację, zajęcia dodatkowe, wyjazdy, itp. No i fajnie, program jest, łata jakieś minimalne dziury w domowym budżecie. Wreszcie ktoś pomyślał o potrzebach rodzin z dziećmi, chociaż przydałby się worek bez dna, ale nie bądźmy zachłanni. Niemniej znam jednak temat z drugiej strony – wiele dzieci z rodzin patologicznych pieniędzy tych nie czują. Sprowadzone do wartości 500zł maleństwa pojawiają się na świecie nie po to, by dostać to, co najlepsze, czyli miłość.. ale stają się ratunkiem w domowym budżecie, albo bonem na kilka libacji. Co gorsza, rodzice z zawieszonymi prawami rodzicielskimi, dzieci z ośrodków interwencyjnych, domów dziecka – nagle stają się obiektem zainteresowania swoich „rodziców”, którzy mają powód, by ubiegać się o przywrócenie praw, wcale nie z dobrych pobudek. I dzieci, zamiast mieć otwartą drogę do adopcji, trwają w zawieszeniu, bądź na powrót trafiają w sam środek piekła… To musi zostać uregulowane!..

Trzeba sobie zdawać sprawę, że to też kosztuje. Nic nie jest za darmo, a pieniądze nigdy nie spadają z nieba. Nie znam się na ekonomii, ale na logikę: rząd nam nigdy niczego nie da. Najwyżej przerzuci pieniądze z jednego sektora w drugi, czyli gdzieś powstanie brak. Budżetową dziurę trzeba będzie załatać w inny sposób, o którym pewnie się nawet nie dowiemy, ale oddamy w podwyżkach za energię czy wodę. Ale – nie chcę się nad tym rozwodzić, bo życie pokaże, jak będzie. Może się mylę – oby. Ale prognozy póki co optymistyczne nie są. Ale do sedna!

Wychowanie dziecka kosztuje ogromne pieniądze. 500+ jest kroplą w morzu potrzeb. Sam żłobek czy przedszkole nieraz kosztuje więcej, niż oferuje ten program. Prywatny, bo potrzebny na wczoraj dentysta, dermatolog czy inny ortopeda – zawsze grom z jasnego nieba, potrzeba nagła, a kwoty powalające i odczuwalne w chyba każdym budżecie. Nawet zwykła choroba jak katar czy angina to minimum kilkadziesiąt złotych w aptece. Razy 2, 3, 4, 5, w zależności od ilości dzieci… Ubrania, buty, zabawki, zajęcia dodatkowe, wyjazdy – nie zliczę, ile miesięcznie na dziecko jest potrzebne, ale na pewno więcej niż te 500zł od rządu. Co więcej, pokus i potrzeb związanych z dziećmi jest tyle, że trzeba wybierać, co ważniejsze, potrzebniejsze, bardziej wartościowe. Mamy ogromny wybór i jeszcze więcej możliwości kształcenia się, rodzaju jedzenia, kupowania – i czego. Dlatego sprowadzanie 500+ jako lekarstwa na wychowanie dzieci wkurza mnie niemiłosiernie. To nie jest finansowanie dzieci przez państwo. To nie jest prezent ani ratunek. To jest plasterek. Pomoc doraźna, ułatwiacz. Potrzebny, ale tylko plaster. Nie wierzę, że dzięki temu programowi ktoś myślący i odpowiedzialny zdecyduje się na drugie czy kolejne dziecko – bo co, jeśli się nagle skończy, bo zabraknie środków do wypłat?

Żeby było jasne: my też korzystamy z programu, uważając, że pieniądze te moim dzieciom się należą tak samo, jak innym. Płacimy podatki i dokładamy się do tego worka, który nam teraz conieco oddaje. Skoro zasady są takie, że moim dzieciom się należą, 500+ dla nich pobieramy. Ale rozmawialiśmy z mężem i ustaliliśmy, że skoro podjęliśmy decyzję, że stać nas na wychowanie pięciorga brzdąców – to na razie nie będziemy korzystać z tych pieniędzy. Składam je na konto oszczędnościowe w swoim banku, by kiedyś przydały się moim dzieciom. Czy będą chciały zrealizować swoje drogocenne marzenie, czy pojedziemy na jakieś nadprogramowe wakacje? A może, nie daj Boże, kiedyś powinie nam się noga i po prostu kiedyś nie będzie nas stać nawet na podstawowe potrzeby? Tak czy inaczej, kiedyś na pewno te pieniądze będą pożądanym skarbem albo przysłowiowym posagiem, który zabiorą w dorosłość. To oczywiście mój komfort i mam świadomość, że pieniądze te są na codzień potrzebne w wielu domach, właśnie na dodatkowe lekcje, wycieczki, sprzęt sportowy czy choćby zabawki, buty, ubrania. I że dzięki nim jest po prostu łatwiej i nie trzeba korzystać z koszmarnych chwilówek, by zapłacić za dentystę. Dlatego nie mówię, nie radzę, jak postępować z 500+, bo każdy rodzic sam wie, na ile może sobie pozwolić. Niemniej polecam tym, którzy mogą, przynajmniej rozważyć odkładanie choćby części z tych pieniędzy, by może kiedyś łatwiej było wysłać dziecko na płatne studia czy choćby zagraniczny wyjazd, albo na tzw. czarną godzinę.

500+

 500+

500+

 

Jak sobie radzę ze złośliwymi hasłami o 500+?

Wiele z Was już zapytało mnie o to. Przyznaję, że jestem otwartą i cierpliwą osobą, zdaję sobie sprawę, że nasza rodzina jest niestandardowa i budzi zainteresowanie, szczególnie, jak jesteśmy wszyscy razem. I chociaż z reguły robimy chyba pozytywne wrażenie i spotykają nas raczej miłe „zaczepki”, to wiem też, że wielu ludzi nam zazdrości tych dodatkowych 500+ spadających „z nieba”, bo wydaje się to kwotą niewyobrażalnie dużą. Dlatego wszystkim odpowiadam z reguły uśmiechem albo kompletnie ignoruję. Niemniej czasem są na tyle bezczelne, że krew i we mnie się zagotuje. Na hasełka: „O, 500+ idzie” z reguły odpowiadam, że to nie 500+, tylko moje ukochane dzieci! A jak słyszę, na widok bliźniaków: „Efekt 500+?” to odpowiadam: „A umie Pan liczyć? Bo wszystkie moje dzieci urodziły się przed tym programem”. Kiedyś usłyszałam też: „Takim to dobrze. 500+ dostają, to mogą kupować…” – i odpowiadam: „A kto Pani zabronił? Proszę też mieć pięcioro dzieci, skoro myśli Pani, że to taka manna z nieba”. Najbardziej wkurzają mnie komentarze, że po co takim 500+, skoro stać mnie na to, na tamto, jak właśnie pełen koszyk w Lidlu albo kolejny wyjazd z rodziną na weekend… Ludzie… Zaglądajcie w swoje garnki, bo to jak kto dysponuje tym, co ma, to jego sprawa. Z reguły jednak komentarze zbywam milczeniem, bo po co się denerwować, mi nic z tego nie przyjdzie, a im żółci nie ubędzie. Życie. Nie wszystkim się musimy podobać. Ale… rażąco obelżywe są te słowa – nie tylko względem mnie, ale przede wszystkim względem moich dzieci. Traktowane jak produkt, jak środek do… nie chcę nawet wyobrażać sobie, co mają w głowach ludzie, myślący takimi kategoriami…

Mam jedną złotą radę: nie interesujmy się cudzym portfelem. Czy ktoś ma 500, czy nie ma, czy go stać, czy nie stać, to nie jest nasza sprawa. Czy kupuje markowe buty czy te świetnej jakości z Lidla. Dopóki dzieci są szczęśliwe i nie chodzą głodne, nic nam do tego, ile ów ktoś ma na koncie. Mama mnie uczyła – pieniądze i zasobność to temat tabu i rozmawiać o tym, albo  pytać o nie innych jest po prostu rażąco niekulturalne. A nawet bezczelne. I wydaje mi się, że każdy był tego samego uczony, a chyba nam się trochę ostatnio zapomniało…

     I na koniec… W posiadaniu dzieci pieniądze nie są najważniejsze. Ułatwiają wychowanie, ale nie są jego sednem. Sednem tym jest czas, uwaga i miłość – ile jej dasz swoim dzieciom, tyle samo wyjmiesz. A nawet więcej. I dlatego dzieci to najprawdziwszy skarb. Dlatego tak, to prawda: macie mi czego zazdrościć. Ale nie jest to 500+!

500+

500+

fot. Rafał Mroziński Troche Fajny Fotograf

A czy Wam zdarzało się słyszeć takie komentarze? Mieliście jakieś nieprzyjemne sytuacje, gdy ktoś zaglądał Wam do portfela?

~ P.