Nie wiem, czy dlatego, że miałam ostatnio za dużo wolnego czasu (akurat!) wzięło mnie na przemyślenia. Dostrzegłam wiele rzeczy, na które do tej pory nie zwracałam uwagi, albo po prostu nie miałam kiedy się tym przejąć… i doszłam do wniosku, że wszyscy żyjemy w chaosie. Dookoła nas szum. Wszystkiego za dużo.

Wstajesz rano – do wyboru masz pięć rodzajów kapci, z których tylko jedne są ulubione, ale reszta była modna albo w supercenie. Potem myjesz zęby – szczoteczka soniczna pyta cię, którym programem chcesz umyć zęby. Chcesz mieć czyste i wybielone, czy tylko czyste? Potem kawa. Sypana lub rozpuszczalna. Z kawiarki czy z ekspresu? A jeśli herbata – to jaka? Kakao czy mleko z kakaową słomką? Dalej śniadanie. Omlety, płatki, granola, kanapki, jajecznica, twarożek, parówki czy koktajl z jarmużu? Ile jeszcze masz opcji? Do tego dzieci. Każde chce co innego – pić i jeść. Potem ubranie – milion tanich rzeczy, upolowanych na jakoś nigdy nie kończących się, ale „wyjątkowych” okazjach… na tych miłych godzinach na zakupach… i co wybrać? A jeszcze jak „nic do siebie nie pasuje”? To samo buty, kurtka… ostatnie spojrzenie w lustro, wdech, wydech – i zaczyna się jazda. Żłobek, przedszkole, praca, nasza codzienna gonitwa za pieniądzem, by zagwarantować sobie coraz większy wachlarz możliwości wyboru. Nowy telewizor z milionem apek, nowy smartfon z tryliardem możliwości, laptop – nasze okna na świat. Nowe kosmetyki, nową biżuterię, nowy blender, nowe książki, nowe zabawki dla dzieci, rokroczne wakacje, city break’i co miesiąc… wreszcie nowy dom. Kolejne, niekończące się możliwości – remontowe, i kolejne pole do popisu w wyposażaniu w kolejne rzeczy… I do wieczora ciągle to samo. Aż zasiadasz przed telewizorem i znowu: TVN czy Netflix? HBO GO, Canal+ VOD? Co chcesz objrzeć – jeden z tysiąca seriali dodanych do „My List” czy od dawna odkładany film, czy jeden z programów TV, które nagrywasz, ale nie masz kiedy obejrzeć już od pół roku? I przyznaj się, ile razy straciłaś dobrą godzinę na wybór, przez co nie obejrzałaś filmu do końca, albo zasnęłaś jeszcze przed rozpoczęciem…?

Tysiące maleńkich wyborów podejmowanych co krok. Nieważnych, ale zajmujących czas. Tysiące opcji, z której żadna nie zagwarantuje nam nic więcej ponad chwilową przyjemność, bo dalej znowu – wybór za wyborem. Po co nam to wszystko? Czy naprawdę jesteśmy od tego szczęśliwsi, spełnieni bardziej, zrelaksowani, zorganizowani? Czy tylko przebodźcowani?

Pamiętam swoje dzieciństwo. Idealizuję, na pewno. Poranki bywały nerwowe – do szkoły jechaliśmy 20min, często byłam spóźniona, bo też rodzice szykowali się rano do pracy, a wszyscy lubiliśmy długo spać. Rzadko jadłam śniadanie, ale często mama wmuszała mi ciepłe mleko – gdzieś wyczytała, że to zdrowe. Nienawidziłam tego. Ale piłam posłusznie, mojej mamie ciężko się było sprzeciwić, chyba jak mnie dziś. Ale do wyboru miałam może trzy bluzki i dosłownie jedne buty – najczęściej ubrania wybierała mi mama, ona też czesała mi włosy. Pamiętam, jaką atrakcją były wspólne zakupy – kiedy sama mogłam sobie coś wybrać – do dziś pamiętam każde z nich! Chodzenie po głównej ulicy miasta, nie w galeriach handlowych, zimno – ciepło, sklep TROLL, który był moim ulubionym już jak miałam jakieś 6 lat i potem jeszcze długie lata. Pamiętacie? A po szkole szłam do babci, czytałam książki, bawiłam się z dziećmi sąsiadów – chodziliśmy „po domach”, raz tu, raz tu. Pamiętam, że nikt mnie nie pytał, co chcę zjeść, ale babcia wiedziała, co lubię i zawsze obiad był smaczny, a wyboru miałam zero. I nie pamiętam, bym kiedykolwiek marudziła, że mnie nikt o zdanie nie zapytał.

Jakie to było wszystko proste! A z drugiej strony – moja mama na pewno musiała wybierać za mnie, decydować, spinać się, może dokładnie tak jak ja dziś, a może miała inne sprawy na głowie i te pierdołki odpuszczała? Nie wiem. Chyba nie, bo ten perfekcjonizm zakodowany mam w genach – właśnie po niej. Chyba powtarzam jej życie, tylko w innych okolicznościach, mierząc się z innymi wyzwaniami. Ciekawe, czy prostsze jest moje życie czy jej?

Jaki jest wspólny mianownik odrabiania lekcji, gotowania zbilansowanych posiłków, aktywności fizycznej, rozwoju intelektualnego, rozwoju społecznego, tworzenia dobrych relacji w rodzinie i z osobami z zewnątrz, dbania o komfort w domu i poza nim, pracy zawodowej, rozwoju osobistego, zabawy z dziećmi w domu i w parku, a nawet pięknych zdjęć na Instagramie?

CZAS.

Czas, czas, czas, którego nie mamy, bo multiplikujemy zadania tak dalece, że nie mamy czasu nawet się cieszyć tym, co już osiągnęliśmy.

Do tego wszystkiego wynalazek wszechczasów, matka i ojciec technologii, wszechświat zespolony bilionami zmiennych. INTERNET. Prawdziwe piekło straconego czasu. Facebook, Instagram, Youtube, Pudelek, TVN24, Westwing, HMClub – to tylko najpierwsze aplikacje, które CODZIENNIE absorbują mnie na kilka godzin. Kiedy? W tak zwanym „międzyczasie”… czyli czasie między czym? ……….. A Twitter, Snapchat i Musically, a fora internetowe?…

Pal licho będąc odbiorcą – można sobie żonglować tym wolnym czasem i łapać snapy i stories, oglądać relacje na fejsie, kiedy chcesz – jak robisz kupę czy stoisz w kolejce. Ale bloger i influencer innego kanału social media – tu najpierw trzeba daną treść STWORZYĆ. A żeby stworzyć – trzeba coś zaplanować, ogarnąć siebie, ogarnąć dom, ogarnąć dzieci i całą sytuację – by „złapać chwilę”, nagrać i puścić w świat. Co dziś zjadłam, co zobaczyłam, co mnie zachwyciło, co cudownego zrobiły moje dzieci. Spontanicznie czy nie – każdy wrzuca tylko to, co estetyką wpasowuje mu się w profil. A żeby było estetycznie, trzeba to życie chociaż w minimalnym stopniu wyreżyserować. Już nawet nie mówię, że Instagram to kopalnia wyroczni i ideałów, pięknie pozujących dzieci czy perfekcyjnych pań domu, projektantek wnętrz czy komediantów, wiecznie ładujących się w komiczne sytuacje. Nie, to bajka, wszyscy już to wiemy, otrzaskaliśmy się z pięknymi zdjęciami z albumów, które nijak mają się do prawdziwego życia. To kopalnia inspiracji, których nigdy nie wdrożymy w życie, bo nie starcza nam czasu nawet na ugotowanie ziemniaków z kalafiorem – nie wspominając o kotletach z soczewicy z wędzonym tęczowym pstrągiem z nutką kolendry. I niby wszyscy wiemy, że to bajka, niby nie wierzymy w to, co widzimy, ale dalej to oglądamy, brniemy w to, chłoniemy te inspiracje, wyrabiamy sobie gust, by potem znowu się spieszyć do zwykłej kanapki z pomidorem. Po drodze cykając zdjęcia, zanim ją zjemy, albo gadamy do telefonu, puszczając stories i zachęcając odbiorców: OBEJRZYJ, MASZ TYLKO 24H… Jak Samara z The Ring. Świat oszalał!

      Wiele z tego jest kwestią wyboru. Można nie mieć telewizora (btw. śmieszy chwalenie się brakiem TV. 99% z ludzi chwalących się brakiem TV uzależnionych jest od Netflixa, CDA lub swojego YT… co za różnica na czym puszczamy dzieciom – i sobie bajki? Dzisiaj TV są raczej smart i niewiele różnią się od laptopa…), można nie korzystać z serwisów społecznościowych, nie psuć sobie nastroju własnym domowym bałaganem zestawionym z wnętrzami z albumów wnętrzarskich… ale serio, pokażcie mi jedną osobę – wyjąwszy mocno starsze pokolenie, co nie odnalazło się w tej technologii – która potrafi egzystować bez smartfona, laptopa, i w ogóle internetu. Da się to w ogóle jeszcze zrobić? Wszystko jest „na maila”, musisz mieć apkę, by zrobić zakupy, musisz mieć drukarkę i skaner, by szybko przesłać dokumenty w urzędzie, wypełnić wnioski online… Teoretycznie wszystko jest łatwiejsze, tańsze, szybsze, oszczędza tyle czasu!..

     Serio? To dlaczego mam wrażenie, że ciągle żyję w pośpiechu, moje dzieci – chociaż mają wszystko, milion zabawek i rzeczy, nadal są zaniedbane, mają bajzel w pokojach, niepościelone łóżka, lekcje mają nieogarnięte? Czemu w domu mam ciągle bałagan, w każdej szafie kipisz, a w lodówce przetworzone produkty? Czemu nie mam codziennie chwili na „dystans, kur..wa”, tylko wszystko robię pędem, wciąż pokrzykując i zagrzewając do pędu otoczenie?

Dlaczego oglądam i nagrywam kolejne instastories z kolejnym obiadem? Na co mi to? A co ważniejsze – na co to komu, komu zależy, by mi zajrzeć w domowy chaos i w talerz? Czy kogoś to NAPRAWDĘ interesuje, czy tylko prześlizguje się po tym moim czasie bezwiednie i bez zainteresowania – by zabić swój czas? Czy naprawdę chcę – choć wirtualnie – towarzyszyć komuś w kiblu czy w kolejce w mięsnym? A co gorsza, czemu, mimo wszystko, mimo świadomości jak to jest bezsensowne, czemu DALEJ CHCĘ TO ROBIĆ?

Nie wiem. Ten post nie jest wyrazem frustracji i chęcią porzucenia tego, co robię. Jestem blogerem, kocham i umiem w fejsbuka, uwielbiam Instagram, chłonąć i robić. Nie ma co ukrywać, działam tak od pięciu lat, weszło mi w krew, lubię to, czuję adrenalinę i rosnące staty sprawiają mi wielką przyjemność. Oszukuję się – a może nie – że kiedyś przyniesie mi to sławę i pieniądze, aż w końcu napiszę książkę, którą wydam z wielkim hukiem. Nie, nie poradnik, bo nienawidzę poradników. Marzy mi się powieść.

Ale na razie nie mam czasu. Może kiedyś.

Chwilowo staram się nabrać dystansu i zastanowić nad biegiem tego wszystkiego. Wyhamować niepotrzebne i skupić na najważniejszym. Pogodzić dzieci, siebie, dom i pracę i nie zwariować. Jeszcze tego nie rozgryzłam, ale ćwiczę. Najbardziej panowanie nad sobą i kontrolę stresu. Ale staram się też cieszyć domem, upiększać go znowu, bo na miesiące porzuciłam temat. Cieszyć się tym, co mam. I staram się MIEĆ MNIEJ, by mieć więcej. To jest najtrudniejsze. Lodówka regularnie pęka w szwach, nie mogę się zdecydować, co zrobić na obiad, co ubrać. Po drodze z pracy zatrzymuję się w sklepie codziennie i codziennie dokupuję. A jak mam wolną chwilę – kupuję ciuchy na wyprzach i co poradzę – lubię to. Wmawiam sobie, że skoro to sprawia mi przyjemność, to czemu nie? Ale świat się nie zatrzymuje. Czas mnie dogania. Zawsze. I znowu biegnę.

Ostatnio, na Dzień Dziecka, jak co roku postanowiliśmy dać dzieciom zamiast drogich prezentów naprawdę drobiazgi (piłkę miękką do wody, plastikowe stateczki, kolorowanki), a w zamian za to gdzieś je zabrać. Przedsmak wakacji, cudowna pogoda, woda, słońce… Może wybraliśmy wypasiony hotel, bo akurat była okazja – ale lata wcześniej było to ZOO, morze, park, kino, Jumpcity – ale chodziło o to, by spędzić razem czas. Nie robić nic więcej. Tylko robić coś RAZEM.

Było pięknie, mało mam za to pięknych zdjęć. Niespecjalnie się przyłożyłam do tego, bo tym razem chciałam korzystać. Coś mi się udało złapać – łapcie, ale to naprawdę jedyne fotki, które zrobiłam, większość mieliście już okazję widzieć na IG…

(strasznie lubię to zdjęcie! Taki relaks chcę codziennie!)

Było pięknie, rodzinnie, spokojniej niż zwykle, poza czasem, poza obowiązkami, poza stresem i „nie zdążę ich odebrać, odbierzesz?”.

Przed Dniem Dziecka Felek zapytał mnie, czy odbiorę go kiedyś o 12. Spóźniona i zła – wszyscy już w butach, lataliśmy po domu przed wyjściem w poszukiwaniu kluczy, plecaka, zbieraniem kanapek i innych zapomnianych rzeczy, a pośrodku ten z pytaniem wyrwał się jak Filip z konopii. Nie w porę. I wiecie co mu odburknęłam?

– Nie ma opcji. Nie opłaca mi się wozić cię na 3h, bo to jest bez sensu. Nic nie zdążę zrobić. Przedszkole jest do 17!

Tak było. I do teraz ciągle o tym myślę, zjadana przez wyrzuty sumienia. Serce mi pęka i wkurw ogarnia. Co jest niby ważniejsze od spełnienia prośby mojego syna? Może to śmieszne marzenie – w końcu nieraz już miał wagary na życzenie i nie mam z tym problemu, by został w domu. Ale jemu chodzi bardziej o to odebranie o tak wczesnej godzinie – więc dlaczego nie? W końcu w tym miesiącu kończy przygodę z przedszkolem na stałe… i nigdy nie zdążę już go z przedszkola wcześnie odebrać?

I najgorsze jest to, że ani dziś, ani jutro nie będę potrafiła dać mu tego w prezencie. Tego kawałka cennego czasu w środku dnia i gonitwy za życiem. Mam ZA DUŻO w planie na asap. Robią mi wreszcie (pięknie) sypialnię, będę miała nowe meble i wreszcie poukładam w szafach ciuchy, książki, dokumenty dotąd walające się w torbach luzem… To wszystko jest mi potrzebne, czekam na to dwa lata, a jednak gdzieś z tyłu głowy ćmi myśl: czy aby na pewno…?

Ale może w piątek, w moje urodziny, przygotujemy razem wieczorne przyjęcie? Jest mistrzem w robieniu prawdziwego czekoladowego musu… Zobaczymy. Mam nadzieję, że mi się uda. Trzymajcie kciuki.

A teraz jestem ciekawa, co Ty o tym myślisz… Ciebie to nie męczy? Ten chaos, szum, wielość opcji, strach, że przeoczysz coś, co zniknie za 24h…? Bezpowrotnie…

A co, jeśli twoje życie też tak właśnie mija… bezpowrotnie… na bylejakich treściach…? Jak myślisz…?